Ropa tańsza niż woda
© Shutterstockz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 4/2016 (7)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Ceny ropy naftowej spadły o 70 proc. w ciągu trzech lat i o prawie 50 proc. w minionym roku. Są też najniższe od 10 lat, a w niektórych miejscach w USA droższe od niej są już mleko i woda. Takie statystyki cieszą kierowców i konsumentów, bo większość cen w sklepach jest w jakiś sposób powiązana z notowaniami ropy, choćby poprzez koszty transportu. Jednak wiadomo, że na rynku żaden trend nie trwa wiecznie i wcześniej czy później ropa przestanie tanieć, a być może odbije się od dna. Aby ten ostatni scenariusz mógł się ziścić, musiałyby zniknąć czynniki, które spychają jej notowania w dół.
Delikatny mechanizm
Przyczyn spadku cen ropy naftowej można upatrywać w rewolucji łupkowej w USA, która zbiegła się w czasie z zahamowaniem tempa wzrostu gospodarczego Chin. Z jednej strony pojawiła się na rynku znacząca podaż, a z drugiej – osłabł popyt. Przy czym w przypadku paliw wpływ na cenę mają delikatne mechanizmy. W 2014 r. na świecie wydobywano 74,7 mln baryłek ropy dziennie. Analitycy Goldman Sachs podliczyli, że to o 800 tys. baryłek za dużo (1 proc. całości) i gdy wydobycie zostanie ograniczone, ceny przestaną spadać. Co wydaje się proste, wcale takie nie jest – inwestycje w wydobycie ropy są czasochłonne i kapitałochłonne. Kto raz dowiercił się do złoża, nie zamierza, ale też zwykle technicznie nie może, zakręcić kranu. Nikt nie jest w stanie funkcjonować na dłuższą metę, nie zarabiając, i koszty produkcji przewyższające koszty sprzedaży zabiją w końcu każdą firmę.
Wiedzą o tym szejkowie z Półwyspu Arabskiego, gdzie koszt znalezienia i wydobycia baryłki ropy szacowany jest na 17 dol. (dane za Energy Information Administration, EIA). To właśnie decyzja kartelu OPEC, zrzeszającego najważniejszych – głównie arabskich – producentów ropy naftowej, o utrzymaniu poziomu jej wydobycia w obliczu jej nadpodaży, odczytywana jest nie tylko jako faktyczne uwolnienie cen tego surowca, ale także jako przejaw wojny o przetrwanie. Arabska ropa na rynku, jako tańsza w wydobyciu, może bowiem zaszkodzić interesom firm łupkowych z USA, których ostateczne koszty eksploatacji sięgały pod koniec 2014 r. średnio 42 dol. za baryłkę (w tym 80 proc. przypadało na koszt zakupu złoża i przygotowania go do eksploatacji, a tylko 20 proc. na samo wydobycie). Do tego można doliczyć jeszcze koszty zaciągniętych kredytów. EIA ocenia, że każda niewydobyta jeszcze baryłka ropy znajdująca się w amerykańskich złożach zadłużona jest już na ok. 3 dol. W efekcie Amerykanie zmuszani są do zamykania szybów i rezygnacji z odwiertów. Jak podaje firma analityczna Baker Hughes, od stycznia 2015 do stycznia 2016 r. Amerykanie zamknęli ponad tysiąc szybów – ich liczba spadła do 654.
Kilka możliwych scenariuszy
Zmniejszenie wydobycia działa oczywiście na rzecz zrównoważenia światowych sił popytu i podaży. Analitycy Goldman Sachs, którzy w tym roku zdążyli się już wsławić opinią „kupuj, gdy leje się krew” (gdy ceny się załamują), uważają, że w 2016 r., wskutek zamknięcia części szybów w USA, nadpodaż na rynku ropy zmieni się w jej deficyt. Oznaką, że rynek ten rzeczywiście wchodzi w nowy okres, będzie zrównanie cen ropy w krótko- i długoterminowych dostawach (obecnie ropa jest najtańsza w przypadku kontraktów długoterminowych). Podobne zdanie wyrazili również przedstawiciele innych instytucji.
Potwierdzeniem osłabienia amerykańskich przedsiębiorstw wydobywczych jest spadek notowań ich obligacji. Coraz mniej inwestorów jest skłonnych uwierzyć, że ich papiery dłużne zostaną w całości i w terminie spłacone. Rentowność obligacji firm z sektora energii zbliżyła się do 17 proc. (na początku lutego). Wezwanie analityków Goldman Sachs może nabrać całkiem realnego sensu: bankructwa przedsiębiorstw wydobywczych w USA oznaczać będą ograniczenie dostaw ropy na rynek, co powinno zaowocować zwyżką cen.
„Powinno”, albowiem nie jest to jedyny możliwy scenariusz. Popyt na ropę może dalej spadać i takie właśnie opinie pojawiają się w związku ze spowolnieniem gospodarczym i coraz śmielszymi inwestycjami w energetykę odnawialną. Po drugie, swoje dostawy na rynek może zwiększyć Iran (o 1 mln baryłek dziennie), a w przyszłości także Libia. Lecz – jak wiadomo – zysków bez ryzyka nie ma.
Zresztą nawet analitycy bankowi uważają, że czekają nas całe dekady taniej ropy, ponieważ wyraźny wzrost jej notowań odblokowałby inwestycje łupkowe, które można uruchomić w stosunkowo krótkim czasie (czego nie da się powiedzieć o coraz głębszych odwiertach podwodnych). Przez to zwiększyłaby się jej podaż. A przy tym „tania ropa” to dla nich także ta po 60 dol. za baryłkę, czyli o 100 proc. droższa niż w pierwszej dekadzie lutego.
Bez terminu wygaśnięcia
Bierną inwestycję w „czarne złoto” można rozpocząć, kupując certyfikaty inwestycyjne na ropę naftową (Brent), które są notowane na warszawskiej giełdzie. Ich wartość odzwierciedla ceny kontraktów na ropę na londyńskiej giełdzie towarowej wraz z wahaniami notowań dolara wobec złotego. Inaczej mówiąc, jeśli surowiec ten w Londynie drożeje o 2 proc., a dolar w Polsce o 1 proc., to wartość certyfikatu rośnie o 3 proc.
Instrumenty te emitowane są bez terminu wygaśnięcia, zatem można inwestować w nie długoterminowo, nie obawiając się chwilowych wahań. W dodatku wartość jednego certyfikatu odpowiada 5,54 proc. ceny ropy naftowej, więc można zacząć dosłownie od kilku złotych. Lepiej jednak przeznaczyć na inwestycję większą kwotę (ok. 1,3 tys. zł), ze względu na prowizję maklerską (zwykle 0,38 proc. wartości zlecenia, nie mniej niż 5 zł).
Osobnym kosztem jest zysk wystawcy certyfikatu, czyli austriackiego Raiffeisen Centrobanku (papiery te notowane są równolegle na giełdzie w Wiedniu). Wystawca jest zobowiązany do ustawiania zleceń po stronie kupna i sprzedaży, a różnica między cenami po obu stronach rynku nie może przekraczać 2 proc. (czyli 1 proc. od ceny środkowej – faktycznej ceny ropy na giełdzie w Londynie; w praktyce ta różnica jest jednak niższa). Łączny koszt wejścia i wyjścia z rynku może więc wynieść maksymalnie 2,78 proc. Jest to zatem rozwiązanie, które nie nadaje się do spekulacyjnego handlu, lecz właśnie do długoterminowej inwestycji.
Jej zaletą jest wysoka płynność instrumentu na tle innych certyfikatów strukturyzowanych notowanych na GPW. Wystawca nie może zlecać sprzedaży i odkupu certyfikatów w liczbie mniejszej niż 1 tys. (zwykle jest to 20 tys.), więc inwestycję można zakończyć, nie czekając, aż pojawi się inwestor zainteresowany ich odkupieniem. W istocie do transakcji dochodzi regularnie, choć zainteresowanie tymi papierami (wprowadzonymi na GPW w 2007 r.) dopiero od 2015 r. wyraźnie wzrosło, a dzienny obrót nimi przekracza niekiedy 100 tys. sztuk.
Ile można zarobić? Tego oczywiście nie wiadomo, bo wynik zależy od notowań ropy i złotego. W latach 2009–2012, gdy ceny surowca odbijały z dołka w okolicach 50 dol. do późniejszych 115 dol. za baryłkę, certyfikaty na ropę podrożały z 10 do 20 zł.
Na giełdzie są również certyfikaty, których notowania są odwrotnością ceny ropy (idą w górę, gdy surowiec tanieje). Reszta (zasada działania, prowizje i wystawca) jest taka sama.
100 razy więcej
Znacznie tańszym (jeśli chodzi o zakup) instrumentem są kontrakty na notowania ropy. Za pośrednictwem platform Forex, które licznie działają w Polsce, kusząc inwestorów możliwymi ponadprzeciętnymi stopami zwrotu, można handlować na rynku terminowym.
Istotą transakcji jest w tym przypadku jej lewarowanie. Zawierając kontrakt na 100 baryłek ropy, można bowiem zapłacić (wnieść depozyt) tylko za jedną. Zmiana notowań surowca o 1 proc. oznacza w takiej sytuacji podwojenie całego kapitału lub jego całkowitą utratę.
Jest to rynek zdecydowanie bardziej płynny od certyfikatów – uczestniczą w nim inwestorzy z całego świata, zawodowcy i amatorzy. Z tego powodu różnice w cenie kupna i sprzedaży są minimalne, a zaletą dużej płynności jest również możliwość samodzielnego regulowania parametrów transakcji. Jednostką bazową (tzw. lot) tego handlu jest 1000 baryłek ropy, ale można kupować i sprzedawać nawet na poziomie jednej setnej lota (dziesięciu baryłek) – tu do nabycia wystarczy wniesienie depozytu rzędu niespełna 40 zł (odtąd zmiana notowań baryłki o jednego centa powodować będzie zmianę rachunku inwestora o 40 gr).
Nawet pracownicy internetowych platform handlowych na Foreksie podkreślają, że posługiwanie się lewarem na poziomie 1 do 100 jest najlepszym przepisem na szybką utratę pieniędzy i zalecają, by było to jednak nie więcej niż 1 do 10 (im dźwignia finansowa wyższa, tym większe ryzyko), a w przypadku instrumentów o najwyższej zmienności (w ostatnich miesiącach ropa się do nich zaliczała), nie powinno być to więcej niż 1 do 5. Co i tak oznacza, że zmiana notowań tego surowca o, dajmy na to, 5 proc. (czyli np. ruch z 30 do 31,5 dol.) skończy się dla inwestora zyskiem lub stratą w wysokości 25 proc. włożonego kapitału.
W przeciwieństwie do certyfikatów, inwestycja w kontrakt terminowy jest też ograniczona w czasie. Zatem nawet odpowiednio duży depozyt zabezpieczający nie chroni przed realizacją straty (lub zysku) w dniu, w którym umowa wygasa (zwykle najbardziej płynne są kontrakty o najbliższym terminie wygaśnięcia).
Z powodu silnej zmienności cen ropy i lewarowania transakcji może się okazać, że nawet trafne przewidzenie długoterminowej tendencji rynkowej nie ochroni inwestora przed stratami, jeśli w krótkim terminie dojdzie do wahania notowań w kierunku przeciwnym do zajętej pozycji. Innymi słowy zmiana ceny ropy z np. 30 do 25 dol. za baryłkę może wywołać skutki niemożliwe do odrobienia, nawet jeśli później cena podskoczyłaby do 50 dol.
Pośredników brak
Pośrednie inwestowanie na rynku ropy jest u nas właściwie niemożliwe. Wąskie grono funduszy inwestycyjnych dostępnych w Polsce i angażujących się w surowce tylko niewielką część swego portfela przeznacza na surowce energetyczne. Chętniej wybierają metale szlachetne lub przemysłowe, względnie akcje spółek zajmujących się wydobyciem i przetwórstwem surowców, za co trzeba dodatkowo zapłacić (opłata za zarządzanie, a niekiedy także wstępna). Oczywiście fundusze surowcowe mogą okazać się dochodową inwestycją, ale ostatnie miesiące nie były dla nich łaskawe.
Być może większy sens ma zakup akcji spółek związanych z paliwami – na GPW są Lotos, PKN Orlen i PGNiG. Ich zyski powiązane są jednak bardziej z dystrybucją i przetwórstwem paliw niż z ich notowaniami.
Pamiętajmy też o wpływie zmian klimatycznych na przemysł naftowy. Nasilające się anomalie pogodowe rozbudzają świadomość konsumentów dotyczącą emisji gazów cieplarnianych. Zwrot w stronę sektora energii odnawialnej już się dokonuje. Rola ropy i innych paliw kopalnych, choć nadal niezbędnych, zostanie w przyszłości ograniczona. Może więc obecne niskie notowania ropy są ostatnią okazją, by na niej zarobić?
Więcej możesz przeczytać w 4/2016 (7) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.