Jestem dzieckiem szczęścia. Wywiad z Natalią Bogdan

fot. materiały prasowe
fot. materiały prasowe 97
Na początku finansami zarządzałam za pomocą dwóch kartek: na jednej wpisywałam wystawione faktury, na drugiej koszty i bardzo pilnowałam równowagi. Przechowuję je do dziś na pamiątkę – opowiada Natalia Bogdan, założycielka, właścicielka i prezeska firmy rekrutacyjnej Jobhouse.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 4/2020 (55)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

W 2010 r. została pani z dnia na dzień zwolniona z korporacji, w 2011 r. założyła swoją firmę, a sześć lat później została Bizneswoman Roku. Trudno sobie wyobrazić lepszą kandydatkę do odpowiedzi na pytanie: jak przekuć porażkę w sukces. To jak? 

Natalia Bogdan: Porażka mnie zmotywowała. Postanowiłam udowodnić sobie i byłemu pracodawcy, że dam radę. Gdyby nie taki kop od życia, prawdopodobnie nie byłabym na tyle zdeterminowana, żeby założyć i rozwinąć firmę. Nie miałam oszczędności ani alternatywnej oferty pracy. Dawałam więc z siebie 100 proc. wysiłku i postawiłam wszystko na jedną kartę. 

Przemiana z bezrobotnej w odnoszącą sukcesy przedsiębiorczynię brzmi bajkowo. Jak ta bajka wyglądała od środka? 

Utrata pracy boli, choćby się było nie wiem jak doświadczonym i pewnym siebie. Podkopuje poczucie własnej wartości, wzbudza lęki, odbiera poczucie bezpieczeństwa. Ja na chwilę straciłam sens życia. Miałam 26 lat i nie wiedziałam, co dalej. Na dodatek w międzyczasie zakończyłam wieloletni związek. Zamknęłam się w domu, schowałam pod kołdrę i płakałam. Otrząsnęłam się dopiero po kilku dniach i zaczęłam analizować różne scenariusze. Najbardziej abstrakcyjny był ten o założeniu własnej firmy. Nigdy wcześniej nie planowałam podjęcia własnej działalności gospodarczej. Nie miałam biznesowego doświadczenia ani historii przedsiębiorczości w rodzinie.

Może tak dobrze poszło właśnie dlatego, że nie wiedziała pani, jak będzie trudno? 

Coś w tym jest. Poza tym, choć nie wierzę w przypadki, myślę, że dodatkowo pomógł mi splot szczęśliwych okoliczności. Kilka dni zanim mnie zwolniono, usłyszałam w radiu reklamę „Na pomoc pracy”, unijnego projektu, w ramach którego można było otrzymać dotację na założenie własnej firmy. Jadłam wtedy kolację i powiedziałam głośno: fajny projekt. Gdyby mnie zwolnili, na pewno bym z niego skorzystała. Chyba wykrakałam, bo parę dni później dostałam wypowiedzenie. Przypomniałam sobie wtedy o tym projekcie. Odnalazłam instytucję, która go prowadziła, zadzwoniłam i okazało się, że zostało ostatnie miejsce. 

Czekało na panią.

Dokładnie, ale żeby je dostać, musiałam przejść rozmowę kwalifikacyjną z doradcą zawodowym. Miał ocenić, czy mam predyspozycje do prowadzenia własnej firmy. Gdy stwierdził, że tak, nabrałam wiatru w żagle. Chciałam od razu zabrać się do pracy, ale nie mogłam: żeby otrzymać dotację, musiałam napisać biznesplan i ukończyć kurs ABC Przedsiębiorczości. Tak minęło kilka miesięcy. To był dla mnie trudny czas. Nie miałam za bardzo z czego żyć, brakowało mi nawet na jedzenie. Wcześniej nie odłożyłam nic na czarną godzinę. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że ten okres bez pracy był mi potrzebny. Mogłam sobie wszystko ułożyć w głowie i starannie przygotować się do startu: zaprojektować stronę internetową, logo, wymyślić nazwę firmy, przemyśleć zakres usług i cen. Miałam czas, aby to wszystko sobie rozrysować i wejść w nową rolę. Uczyłam się przedsiębiorczości krok po kroku: oprócz uczęszczania na kurs, dużo czytałam, słuchałam biznesowych audiobooków i podcastów. W jednym z nich, który nazywa się Mała Wielka Firma, niedawno sama byłam gościem. Niesamowite, jak historia zatoczyła koło. 

45 tys. zł, które otrzymała pani w ramach dotacji wystarczyło na uruchomienie firmy?

Oczywiście. Oprócz niewygórowanego czynszu i podstawowych wydatków, właściwie nie miałam kosztów, bo byłam jedynym pracownikiem. Firma była więc rentowna praktycznie od pierwszego miesiąca. Finansami zarządzałam za pomocą dwóch kartek: na jednej wpisywałam wystawione faktury, na drugiej koszty i bardzo pilnowałam równowagi. Przechowuję je do dziś na pamiątkę. 

Długo funkcjonowała pani z kartką w ręce?

Wbrew pozorom, dość długo, choć firma rozwijała się bardzo dynamicznie. Już po kilku miesiącach zorientowałam się, że dalej nie dam rady być właścicielką, sprzątaczką, zaopatrzeniowcem, handlowcem, rekruterką, księgową i marketingowcem w jednym. Na początek przyjęłam do pomocy jedną osobę na bezpłatne praktyki studenckie, ale szybko musiałam zatrudnić fachowców. W 2012 r. wynajęłam większe biuro. Jesteśmy w nim do dzisiaj.

Z jakimi obrotami zakończyła pani pierwszy rok? 

To było kilkadziesiąt tysięcy złotych. W kolejnym roku kilkaset tysięcy. Obecnie obroty Jobhouse sięgają 16 mln zł i cały czas rosną. 

Kiedy nastąpił zwrot z inwestycji? 

Kiedy zaczynałam działalność, to szczerze mówiąc, nawet nie znałam pojęcia breakeven, a dotacja była bezzwrotna, więc nie musiałam jej rozliczać. Nie zaciągnęłam też żadnej pożyczki, którą trzeba by było spłacić. Wszystkie zyski inwestowałam w rozwój firmy: biuro, nowych pracowników, lepsze komputery, programy komputerowe. Tak działam do dzisiaj: zyski reinwestuję, nie wypłacam. Pobieram wynagrodzenie jak każdy pracownik w firmie.

Z badań psychologicznych wynika, że dla wyjścia cało z trudnych doświadczeń kluczowe jest wsparcie osób z zewnątrz. Miała pani takich ludzi wokół? 

Tak. Dużo zawdzięczam mojemu ówczesnemu partnerowi. Prowadził małą firmę reklamową. Gdy rzuciłam pomysł otwarcia własnej agencji pracy, od razu mnie wsparł i utwierdzał w przekonaniu, że mam potrzebne kontakty i wiedzę, żeby odnieść sukces. Nauczył mnie też dużo, zwłaszcza jeżeli chodzi o marketing. Dzięki temu już na starcie miałam wizerunek profesjonalnej firmy i od razu udało mi się pozyskać dużych klientów. Wielu dopiero w trakcie współpracy orientowało się, że cała firm to ja, nie mam pracowników ani wielkiego zaplecza. Pamiętam takie śmieszne sytuacje: prosili, bym coś potwierdziła z działem handlowym, nie podejrzewając nawet, że nią również zajmowałam się sama.

I nie zrażali się?

Wręcz przeciwnie, doceniali. Bo usługi rekrutacyjne, jakie świadczyłam, były na wysokim poziomie. Wiedziałam, że muszę dać z siebie wszystko, żeby klienci byli zadowoleni i mnie polecali. Dzięki temu zamówień było coraz więcej i Jobhouse się rozkręcał. Obecnie zespół liczy 20 pracowników stałych i ponad 3 tys. oddelegowanych do naszych klientów.

Jak udało się pani zdobyć pierwszego zleceniodawcę?

Gdy założyłam firmę, od razu stworzyłam fanpage na Facebooku i odezwałam się do wszystkich moich znajomych z zapytaniem, czy nie potrzebują wsparcia rekrutacyjnego. Zamieściłam też wizytówkę na lokalnym portalu internetowym. Pierwszą rekrutację zlecił mi znajomy. Szybko znalazłam mu odpowiedniego pracownika i mogłam powołać się na ten sukces w innych firmach o podobnym profilu.

Miała pani plan B na wypadek, gdyby firma nie wypaliła? Rynek agencji pracy tymczasowej jest przecież bardzo konkurencyjny, działa na nim ponad 8 tys. firm, w tym tacy giganci jak: Work Service, Adecco, Ranstad czy Manpower.

Nie miałam planu B ani szerokiej wiedzy o meandrach rynku. Z perspektywy czasu uważam, że dobrze się stało, bo gdybym startowała z obecnym doświadczeniem i wiedzą, z jak dużym ryzykiem wiąże się prowadzenie agencji rekrutacyjnej, to nie wiem, czy miałabym odwagę wystartować. 

Z jakimi najtrudniejszymi wyzwaniami zderzyła się pani na początku działalności? 

Od początku i do dzisiaj największym wyzwaniem jest dla mnie zarządzanie ryzykiem finansowym. O ile usługa rekrutacji nie niesie za sobą wielkiego ryzyka, to w przypadku pracy tymczasowej ryzyko jest duże. To agencja wypłaca pracownikom wynagrodzenie i muszę to zrobić na czas, nawet jeśli klienci nie rozliczą się ze mną w ustalonym terminie. Teraz jesteśmy więksi. Banki o nas zabiegają, ale mieliśmy kilka trudnych sytuacji, kiedy klienci zwlekali z płatnościami i musieliśmy sami wyasygnować duże kwoty na wynagrodzenia dla pracowników. 

Która była najtrudniejsza?

Kiedy klient nie zapłacił nam kilku faktur na łączną sumę prawie 0,5 mln zł. Gdy zorientowaliśmy się, że jest niewypłacalny, część tej kwoty już z pracownikami rozliczyliśmy. Resztę musieliśmy dopłacić im w krótkim terminie. Nie mogliśmy powiedzieć: klient nam nie zapłacił, więc my też państwu nie zapłacimy, bo formalnie to byli nasi pracownicy. Okazało się, że padliśmy ofiarą zaplanowanego oszustwa. Sprawa jest w prokuraturze. To była najtrudniejsza sytuacja, jaka mi się przydarzyła. Bardzo ją przeżyłam.

Zachwiała pani wiarą w sukces?

Mimo wielu wątpliwości, wiary nigdy nie straciłam. W przypadku tamtej sytuacji bardzo wsparł mnie zespół. Teraz, z perspektywy czasu,  jestem nawet wdzięczna, że coś takiego mi się przydarzyło, bo przynajmniej wiem, że mam ekipę, która stoi za mną murem. Ale wtedy było ciężko. Wszystkie linie kredytowe miałam naciągnięte do maksimum, zespół musiał zrezygnować ze wszystkich benefitów, koszty funkcjonowania zredukowaliśmy do minimum, cięliśmy wszystko, co było możliwe, z wyjątkiem pracowników. Zwolnień za wszelką cenę chciałam uniknąć. No i zdarzył się cud: pojawił się klient, dzięki któremu szybko odrobiliśmy połowę tej kwoty. To nam dało oddech, a potem pojawiły się kolejne zlecenia i wszystko wróciło do normy. Ale to rzeczywiście był czas, kiedy zastanawiałam się nawet, czy nie ogłosić upadłości. Na szczęście tego nie zrobiłam. 

To musiało być mocne przeżycie,ale pani chyba lubi adrenalinę: biega pani maratony, uprawia triathlon, weszła na Kilimandżaro. 

Sport jest niesamowity: mimo że teoretycznie spalamy energię, to dostajemy ją z powrotem z nawiązką. Ja lubię wyznaczać sobie ambitne cele i wysoko zawieszać poprzeczkę. To mi daje dużo satysfakcji. Teraz sport jest nadal obecny w moim życiu, ale w dużo mniejszym zakresie, bo najważniejszy stał się dla mnie czas z córką. 

Jaki był najambitniejszy sportowy cel, jaki udało się pani osiągnąć? 

Zdobycie Kilimandżaro. To był wysiłek na granicy moich możliwości. Wiedziałam, że stawiam sobie ambitne wyzwanie, ale sądziłam, że skoro tyle osób tam weszło, to jest osiągalne. Tymczasem wysiłek przy wspinaczce jest zupełnie inny niż w maratonach. Biegnąc, w każdej chwili można zwolnić, zatrzymać się i pooddychać. Albo w ogóle zejść z trasy. Wchodząc na szczyt o wysokości prawie 6 tys. m n.p.m., nie jesteśmy w stanie ani szybko zejść niżej, żeby poczuć się lepiej, ani zrezygnować i wycofać się. Choćbyśmy przeżywali nie wiem jak wielki kryzys, musimy sobie z nim poradzić. Poza tym prawdziwym celem na takiej wyprawie nie jest wejście na szczyt, jak się może wydawać, ale bezpieczne dotarcie do bazy na dole. A ja już właściwie podejmując atak szczytowy, nie czułam się na siłach. Leciała mi krew z nosa, ciężko mi było oddychać. Powinnam była się wtedy wycofać. Ale nie po to przecież przyjechałam tak daleko, żeby wrócić do domu z niczym. Więc szłam wbrew wszystkim znakom fizycznym i psychicznym, że nie powinnam tego robić. Upór nie pozwolił mi się wycofać. Dzisiaj, z perspektywy czasu, zdaję sobie sprawę, że podjęłam ryzyko, które mogłam przypłacić życiem. Schodząc, byłam totalnie wyczerpana fizycznie i psychicznie, siadałam byle gdzie i zasypiałam. Gdyby nie przewodnik, nie dotarłabym do bazy u podnóża góry.

Czegoś to panią nauczyło?

Pokory. W górach wszyscy są równi. Nieważne, czy jesteś prezesem firmy, studentem, naukowcem, robotnikiem czy prezydentem, nikt cię tam nie wniesie. A góry są nieprzewidywalne, zwłaszcza w Afryce, bo przechodzi się tam przez wszystkie strefy klimatyczne: od upału i piekielnego słońca przez chłód, deszcz i grad aż po przeszywający ziąb i śnieg. Z wszystkim musisz się zmierzyć i wytrzymać. Widzimy też naszą małość w stosunku do natury. Zaczynamy czuć respekt.  

Teraz podchodzi pani z większą pokorą do wyznaczanych celów?

Nadal uważam, że lepiej wyznaczać sobie cele ambitne, które budzą w nas  dreszczyk emocji. Staram się, żeby mnie rozwijały, trochę wykraczały poza moje aktualne możliwości, żebym musiała się do nich przygotować. Wtedy bardziej doceniam, jeśli je osiągnę. Ale ze względu na córkę, teraz ważne jest dla mnie także  bezpieczeństwo i zdrowie, nie tylko cel sam w sobie. 

Nadal jednak wyznacza sobie pani listę celów i mapę drogową, jak do nich dojechać?

Właściwie robię to w formie mapy skarbów, a raczej mapy marzeń. Sporządzam na komputerze listę celów, które chcę zrealizować w najbliższym czasie. Dokładnie je opisuję, wyszukuję zdjęcia, które je ilustrują i wklejam obok. Przygotowuję coś w rodzaju mapki: w środku umieszczam swoje zdjęcie, a dookoła cele – opisane obrazki. Obok wpisuję też termin, w którym chcę je zrealizować. Wykonuję to od 18. roku życia i nie wyobrażam sobie, że mogłabym żyć bez wyznaczania celów. Jak je sobie ułożę w głowie i zwizualizuję na moim planie, wiem, co dokładnie chcę osiągnąć i mniej lub bardziej świadomie do tego dążę. Jestem też bardziej otwarta na to, co mi się przydarza, nie przegapiam nadarzających się okazji.  

Sama pani wpadła na pomysł map marzeń?

Wydaje mi się, że inspiratorką była moja mama. Od małego wspierała moje marzenia. Powtarzała, że nie ma rzeczy niemożliwych i pozwoliła mi uwierzyć, że jestem dzieckiem szczęścia. Opowiadała na przykład, że jak była ze mną w ciąży, to często coś znajdowała. Nie wiem, czy to prawda, ale ja w to wierzyłam. I nadal żyję w przekonaniu, że mam w życiu szczęście. Dzięki temu nawet, jak przydarza mi się coś złego, to wiem, że zaraz spotka mnie coś dobrego. Jestem bardzo wdzięczna mamie za to, że nauczyła mnie tak myśleć. To pozwala mi łatwiej radzić sobie z codziennymi wyzwaniami. 

Jakie będzie pani następne Kilimandżaro?

Teraz moje cele są bardzo zwyczajne. Chcę przede wszystkim mieć zdrową, szczęśliwą rodzinę i to szczęście pielęgnować. Niedługo przeprowadzamy się do nowego domu, który też był ambitnym celem. Każdy, kto ma za sobą takie doświadczenie wie, o czym mówię. To nie jest łatwe wyzwanie. Mam też oczywiście cele biznesowe i sportowe, ale w moim życiu nie ma już miejsca na ekstrema.

 ---

Natalia Bogdan


Założycielka, właścicielka i prezeska agencji rekrutacyjnej Jobhouse, headhunterka, doradczyni kariery, ekspertka rynku pracy. Absolwentka Zarządzania Zasobami Ludzkimi i Prawa Pracy na Uniwersytecie Gdańskim i Human Resources Management w Instituto Politecnico do Porto.

Od kilkunastu lat związana z branżą HR. Wykłada w Akademii Leona Koźmińskiego na kierunku Rekrutacja i Selekcja. Zdobywczyni tytułu Bizneswoman Roku 2016 r. w konkursie organizowanym przez Sukces Pisany Szminką. Pasjonatka zdrowego stylu życia – wegetarianka od 20 lat. Ukończyła kilkanaście maratonów, półmaratonów i triathlonów; weszła na Kilimandżaro. Kocha sport, podróże i zdrowe odżywianie.

My Company Polska wydanie 4/2020 (55)

Więcej możesz przeczytać w 4/2020 (55) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie