Alkoholowe eldorado. Miliardowe straty Skarbu Państwa mimo, że... "afery właściwie nie było"

afera alkoholowa
Fot. PAP.
Afera alkoholowa połączyła schyłek PRL i początek III Rzeczypospolitej. Mimo że w jej efekcie Skarb Państwa stracił miliardy, wszelkie możliwe organy stwierdziły, że afery właściwie nie było.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 5/2023 (92)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Na aferze alkoholowej w latach transformacji ustrojowej wzbogacili się m.in. byli oficerowie SB, pruszkowscy gangsterzy, a później mniejsze grupy, takie jak dolnośląski gang Carringtona – twierdzi Kazimierz Turaliński, specjalista ds. przestępczości i autor książek na ten temat. Żeby jednak zrozumieć jej tło, musimy się cofnąć o kilkadziesiąt lat.

Miesięczna pensja na alkohol

Istniejący jeszcze przed wojną monopol państwa na produkcję wyrobów spirytusowych niemal natychmiast po objęciu władzy na terytorium części kraju odnawia tzw. rząd lubelski. Dochody z handlu alkoholem są bowiem dla biednego, dźwigającego się ze zniszczeń wojennych państwa porządnym zastrzykiem finansowym. Według historyków pod koniec lat 40. ubiegłego wieku stanowią nawet 13-14 proc. całego budżetu Polski. Paradoksalnie ta alkoholowa żyła złota sprawia, że ludowe państwo przez lata de facto sprzyja wzrostowi sprzedaży alkoholu, stopniowo podnosząc jego produkcję i dostępność. Tak się dzieje aż do czasów Wojciecha Jaruzelskiego, który rozpoczyna nierówną walkę z alkoholizmem. Szczerze mówiąc jest ona – mówiąc delikatnie – średnio udana. Za jego czasów, a więc w latach 80., zaczyna bowiem lawinowo wzrastać proceder bimbrownictwa, czyli prywatnej, nielegalnej produkcji alkoholu. W stanie wojennym szacowano, że w całej Polsce działa 150 tys. małych, średnich i większych bimbrowni, ale niektórzy eksperci sugerują, że te rządowe obliczenia są znacznie zaniżone. – Polacy w czasie PRL stali się jednym z najbardziej rozpitych narodów świata – pisze w książce „Historia pijaństwa w PRL”  Krzysztof Kosiński. – Alkoholu nadużywało ponad 5 mln osób, spośród czego 900 tys. nałogowo. Codziennie upijało się kilkaset tysięcy osób, głównie mężczyzn, część z nich – w miejscu pracy. Statystyczny Polak wydawał na alkohol w ciągu roku jedną miesięczną pensję! – zauważa historyk.

Wódka na gigantyczne wesele

W 1988 r., w wyniku kryzysu społecznego i gospodarczego, rząd Zbigniewa Messnera podaje się sam do dymisji, co jest pierwszym tego rodzaju przypadkiem w krajach postkomunistycznych. Nowym premierem zostaje Mieczysław Rakowski, którego rząd postanawia do liberalizacji gospodarki i – ograniczonych reform rynkowych. Kluczowa dla przyszłego Schnapsgate staje się ustawa przyjęta 23 grudnia 1988 r. wprowadzająca nowe zasady prowadzenia działalności gospodarczej. W znacznym stopniu umożliwia ona działalność „prywatnej inicjatywie”, ale też – co ciekawe – do towarów objętych wolnym rynkiem zalicza alkohol. Odtąd każdy, kto uzyska koncesję, może produkować spirytualia. 

W tym samym czasie minister współpracy gospodarczej z zagranicą Dominik Jastrzębski wydaje rozporządzenie, w którym de facto uwalnia import alkoholu z kontroli państwa – odtąd stosunkowo swobodnie można go sprowadzać z innych krajów. Niby tylko na własne potrzeby, ale państwo nie wprowadza w tej dziedzinie żadnych limitów. „Prywatne osoby” zaczynają więc swobodnie przekraczać granicę z cysternami spirytusu, a celnicy nic z tym nie robią, bo twierdzą, że nie mogą. Ludzie deklarują bowiem np., że właśnie szykują wesele córki. Służby, rzecz jasna, same dość szybko zaczynają uczestniczyć w tym legalno-nielegalnym procederze, przymykając oko na absurdalne tłumaczenia przemytników. Jak piszą Kazimierz Kunicki i Tomasz Ławecki, autorzy książki „Aferzyści, spekulanci, szmalcownicy. Afery Gospodarcze PRL”, kształtują się nawet w miarę stałe stawki, które trzeba odpalić celnikom. „Przy poważnych operacjach handlowych przewidywano 5 tys.–10 tys. dol. za przepuszczenie transportu spirytusu, ok. 15 tys. dol. w przypadku kilkudziesięciu ton spirytualiów i ok. 20 tys. dla całego urzędu za stałą usługę”.     

Schnapsgate nie daje za wygraną

Warto dodać, że przez większość istnienia PRL istnieje potężne państwowe przedsiębiorstwo Polmos, które – jak już wspomniano - ma monopol na handel alkoholem. Jego dochody poważnie zasilają budżet państwa. Po zliberalizowaniu zasad wwozu napojów spirytusowych do Polski firma zaczyna przeżywać zapaść. – Na państwowe życzenie państwowy gigant, do niedawna monopolista, jeśli nie liczyć prywatnych bimbrowni, zaczął tonąć – piszą Kunicki i Ławecki.

Gdy rząd się orientuje, że na własne życzenie spowodował katastrofę, zaczyna próbować ratować sytuację. Ówczesny minister finansów Andrzej Wróblewski ogranicza możliwość prywatnego wwozu alkoholu do (w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze) kilkuset złotych. Jednak „prywaciarze” nie dają za wygraną, zaczynają formalnie dzielić swoje dostawy na mniejsze porcje, znów obchodząc prawo. Wkrótce zresztą kolejne rozporządzenie znów liberalizuje zasady importu napojów wyskokowych, pozwalając na ich sprowadzanie na potrzeby wybranych sklepów, m.in. Pewexu i Baltony. W dodatku z jakichś powodów urzędnicy resortu finansów i skarbówki masowo wydają interpretacje przepisów korzystne dla osób nielegalnie sprowadzających alkohol do Polski.

Po zmianie ustroju wojnę ze Schnapsgate podejmują wicepremier Leszek Balcerowicz oraz minister współpracy gospodarczej z zagranicą Marcin Święcicki. Jesienią 1989 r. wprowadzają zaporowe cła na alkohol. Po ich wprowadzeniu  jego import ma się stać nieopłacalny. Jednak nowe przepisy mają dwutygodniowe vacatio legis. W tym czasie do kraju wjeżdżają niezliczone tiry ze spirytusem sprowadzanym przez prywatnych importerów. – W samym tylko listopadzie wwieziono do Polski prawie 0,5 mln l w przeliczeniu na stuprocentowy spirytus. Dodatkowo wciąż zwiększał się import do polskich składów celnych, ponieważ sprzedawany tam alkohol traktowano jako obrót handlowy z zagranicą, dzięki czemu stawka celna była wyjątkowo korzystna, niższa niż obowiązywała osoby prywatne w obrocie niehandlowym – piszą autorzy książki „Aferzyści, spekulanci, szmalcownicy. Afery Gospodarcze PRL”.

Napady na tiry

O jakich zyskach mówimy? Według Kazimierza Turalińskiego nielegalny import dla wielu biznesmenów oznacza nawet 10-krotny zysk w stosunku do zainwestowanego kapitału. – Gdy pozycja finansowa potentatów branży została ugruntowana, lukę w ustawie załatano, a import spirytusu obłożono wysokim cłem. Tym samym odcięto źródło dochodów potencjalnej konkurencji – twierdzi. Oczywiście zdobyte wcześniej pieniądze umożliwiają skorumpowanie celników, a także budowę specjalnych dziupli, w których rozlewa się alkohol do butelek oraz organizację szeroko rozbudowanej sieci odbiorców końcowego produktu. – Warszawskie zbrojne gangi gromadziły kapitał, dokonując uprowadzeń tirów z przemyconym spirytusem, dzięki czemu z jednej strony unikały potrzeby inwestowania jakiegokolwiek kapitału na zakupy w gorzelniach i korupcję celników, a z drugiej korzystały z gwarancji prawnego bezpieczeństwa. Przemytnik nie mógł przecież zgłosić rozboju organom ścigania. W napadach na konwoje wyspecjalizowała się bojówka dopiero formowanego „Pruszkowa” – twierdzi specjalista.

Zniszczone dowody

Władze zbyt późno się orientują, że istnieją gigantyczne luki w prawie umożliwiające proceder. Mimo to w grudniu 1989 r. wprowadzają kolejne przepisy, które mają zapobiec tym nielegalnym działaniom. Tyle że znów wprowadzają nieszczęsne vacatio legis, w trakcie którego do kraju wjeżdża astronomiczna ilość 100 tys. l wódki! Kolejne akty prawne nadal wydawane są wyjątkowo nieudolnie. Przykład? Wprowadzenie wysokiego podatku obrotowego na przywożony alkohol nie obejmuje „osób zagranicznych”. Teoretycznie ma chodzić m.in. o dyplomatów czy studentów z innych krajów. Wystarczy się jednak dogadać z rodakami mającymi obcy paszport i interes można kręcić dalej. 

Czy to możliwe, żeby urzędnicy byli do tego stopnia pozbawieni wyobraźni? Coraz częściej do świadomości publicznej, ale też rządzących, dociera fakt, że raczej nie chodzi tylko o lekkomyślność i nieudolność. Może jednak w grę wchodzi korupcja? W drugiej połowie grudnia 1989 r. szef Głównego Urzędu Ceł gen. Jerzy Ćwiek jedną decyzją każe komisyjnie zlikwidować wszystkie faktury napływające z terenowych urzędów celnych dotyczących sprowadzanego do naszego kraju alkoholu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle znikają ślady po nielegalnym procederze. Wprawdzie premier Tadeusz Mazowiecki zwalnia z tego powodu generała, ale usuniętych dowodów odtworzyć już się przecież nie da.       

Nieświadomy jak minister

Afera wywołuje coraz większe komplikacje także w innych dziedzinach gospodarki. Ledwo zipiący Polmos, którego produkcją nikt nagle nie jest zainteresowany, przestaje od rolników skupować ziemniaki, co wywołuje falę protestów, zwłaszcza na wschodzie kraju. W efekcie sprawę zaczyna bada NIK, stwierdzając, że w wyniku afery alkoholowej Skarb Państwa stracił ok. 2 bln zł. Izba nie potrafi jednak wskazać winnych. 

Sejm powołuje Komisję do Sprawy Zbadania Importu Alkoholu, na której czele staje późniejszy minister sprawiedliwości i premier Włodzimierz Cimoszewicz. Wiadomo, że komisja przesłuchuje całą masę świadków, począwszy od premierów, a skończywszy na urzędnikach skarbówki. Jednak jej obrady odbywają się bez kamer, za zamkniętymi drzwiami. W efekcie jej prac wiele drobnych spraw związanych z przemytem trafia do prokuratury. Jednak nikt nie ma pomysłu, żeby sprawę potraktować jako aferę powstałą na najwyższym szczeblu rządowym. Zwłaszcza że wkrótce pojawia się odpowiednia opinia Sądu Najwyższego, która – powołując się na zasadę, że wszystko, co w prawie nie jest zakazane, jest dozwolone - w zasadzie rozgrzesza hurtowników alkoholu. Krótko mówiąc - skoro system prawny w czasie zmiany ustroju jest dziurawy, obywatele mają prawo z tego korzystać.

Do podobnych wniosków dochodzi komisja Cimoszewicza. Stwierdza, że nie udało się jej znaleźć dowodów na czyjekolwiek świadome działanie wymierzone w interes państwa. Niektórym członkom rządu zarzuca jednak „lekceważenie lub nieświadomość własnych powinności”. Krótko mówiąc, najwyżsi urzędnicy państwowi pozwolili na bilionowe straty budżetu państwa, bo nie za bardzo interesowali się swymi obowiązkami. Absurd? Z dzisiejszego punktu widzenia tak. Ale w szalonych czasach transformacji za bardzo nikogo to nie dziwi. Ostatecznie Cimoszewicz jako głównego winowajcę wskazuje… Leszka Balcerowicza, co wzbudza ogromny protest ugrupowań postsolidarnościowych. W efekcie większość ustaleń komisji trafia do kosza.

Post scriptum

Ostatecznie w kwietniu 1996 r. trzech ministrów rządu Tadeusza Mazowieckiego staje przed Trybunałem Stanu. Są to: szef MSW gen. Czesław Kiszczak, minister współpracy gospodarczej z zagranicą Dominik Jastrzębski, minister rynku wewnętrznego Aleksander Mackiewicz, były prezes GUS Jerzy Ćwiek oraz stojący na czele resortu finansów w rządzie Mieczysława Rakowskiego Andrzej Wróblewski. Wszyscy oskarżeni są jedynie o zaniechanie obowiązków. Trybunał w zasadzie ich uniewinnia. Jedynie Jastrzębski i Ćwiek zostają skazani na pięć lat utraty biernych praw wyborczych.

Pozostają oni do dziś jedynymi osobami w historii Polski, których Trybunał Stanu uznał za winnych.

Według ekspertów aferze alkoholowej majątek zawdzięcza wielu najbogatszych Polaków z lat 90.

My Company Polska wydanie 5/2023 (92)

Więcej możesz przeczytać w 5/2023 (92) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie