Afera mięsna, czyli śmierć za mięso

Afera mięsna
Afera mięsna, fot. PAP
Afera mięsna była jedynym przestępstwem gospodarczym w PRL, za które orzeczono i wykonano karę śmierci. Dziś nie ma wątpliwości, że sąd dopuścił się zbrodni sądowej, a proces miał odwrócić uwagę społeczeństwa od problemów ekonomicznych ludowego państwa.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 8/2022 (83)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

W sobotę 18 kwietnia 1964 r. na warszawskim Okęciu ląduje kilkunastoosobowa delegacja. To dyrektorzy warszawskich państwowych zakładów handlowych, którzy w ramach współpracy państw RWPG odwiedzili Czechosłowację, Węgry i Rumunię. W grupie wyróżnia się masywna, nieco otyła sylwetka Stanisława Wawrzeckiego, dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa Handlu Mięsem Warszawa Praga. W pobliżu płyty lotniska w nieoznakowanej czarnej wołdze czeka na niego grupa nieumundurowanych milicjantów. – Jest pan aresztowany – słyszy Wawrzecki, po czym zostaje przewieziony do aresztu przy Rakowieckiej. To dosłownie kilkaset metrów od jego mieszkania przy al. Niepodległości, do którego już nigdy nie wróci.

– Przyjechali jeszcze tego samego dnia, co go aresztowali na lotnisku, i całą noc rewizję robili – będzie wspominał po latach w TVP sąsiad Wawrzeckich Stefan Lutyński. 

Spektakularne aresztowanie to oczywista pokazówka. Śledczy mają Wawrzeckiego na muszce od wielu miesięcy, nie musieli go łapać na lotnisku. Wiedzą, że jest jedną z głównych postaci tzw. afery mięsnej, która obejmuje setki osób i firm. Śledztwo toczy się od dawna, teraz ma nastąpić jego najważniejszy rozdział, czyli pokazowy proces. 

Afera? Dziś nikt by tego tak nie nazwał. W połowie lat 60. w masarniach i sklepach mięsnych wszyscy kombinują, wynoszą i sprzedają towar na lewo, biorą i dają łapówki. Podobnie zresztą jak w wielu innych branżach socjalistycznej gospodarki. Do nadużyć niewątpliwie dochodzi, ale są to raczej przestępstwa pospolite i niezbyt tak naprawdę groźne. Według ówczesnego kodeksu grozi za nie najwyżej kilkuletnie więzienie. Tyle że Władysław Gomułka chce na kogoś zrzucić winę za kłopoty ekonomiczne kraju. To, co należałoby zakwalifikować jako dziesiątki drobnych, często niepowiązanych ze sobą czynów zabronionych, jego ekipa uznaje za przejaw działalności zorganizowanej grupy przestępczej. „Mafia” – będzie odtąd pisała o uczestnikach afery podległa partii prasa. „Dyktator mięsny Śródmieścia” – nazwie Wawrzeckiego „Polska Kronika Filmowa”.

Prywatny cmentarzyk sędziego

Aresztowany na Okęciu Stanisław Wawrzecki ma być głównym bohaterem spektaklu. Jego reżyserem jest sam Gomułka. 

– Wystarczy jak powiesimy kilku aferzystów, a afery gospodarcze się skończą – miał, według relacji ówczesnej minister sprawiedliwości Zofii Wasilkowskiej, powiedzieć I sekretarz pod koniec lat 50. W 1960 r. prawie się udało, warszawski sąd skazał wtedy na śmierć oskarżonego w tzw. aferze skórzanej. Ale wtedy Rada Państwa zastosowała akt łaski. Podobno Gomułka był za to wściekły. 

Tym razem musi być inaczej. Dlatego w chwili zatrzymania Wawrzeckiego scenariusz jest już prawie w całości napisany. Z Komitetem Centralnym PZPR uzgodniony jest skład pierwszej ławy oskarżonych, a także forma procesu, który ma się odbyć w trybie doraźnym. Pozwala on na szybkie orzeczenie szubienicy i wyklucza tryb odwoławczy. Wkrótce zostają też obsadzone główne role. Najważniejszym sędzią na procesie ma być Roman Kryże, ten sam, który wydał wyrok śmierci na Witolda Pileckiego i wielu innych bohaterów Armii Krajowej. To o nim w przypływie czarnego humoru warszawscy adwokaci mówią, że ma prywatny cmentarzyk na Służewiu. Powtarzają sobie nawzajem wierszyk: „Sądzi Kryże? Szykuj krzyże!”. 

Dlaczego na przedmiot afery władze wybierają mięso? Bo w PRL to towar, można by rzec, o szczególnej wrażliwości społecznej. Ciągle go brakuje. Od lipca 1959 r. na mocy zarządzenia ministra handlu poniedziałki stają się dniem bezmięsnym w sklepach, stołówkach i placówkach gastronomicznych. Oficjalny powód? Troska o zdrowie obywateli, którzy jedzą za mało innych wartościowych produktów.

– Mięso miało znaczenie kulturowe – tłumaczy w wyprodukowanym dla TVP filmie o aferze mięsnej historyk prof. Andrzej Paczkowski. – Do miast, urzędów, fabryk napłynęła cała masa bardzo biednych ludzi, dla których nośny był wzór kultury szlacheckiej, że prawdziwy bogacz to ten, który się naje mięsa. W związku z czym oni też, będąc już urzędnikami czy robotnikami w mieście, chcieli najeść się mięsa. Kiełbasa stała się symbolem – podkreśla.

Inna sprawa, że przy ówczesnych niedoborach towarów w sklepach, bez mięsa trudno jest w PRL o zbilansowaną dietę. Michał Korkosz, autor książek kucharskich i bloger, zwraca uwagę, że ówczesny rynek owocowo-warzywny całkowicie regulowany jest przez rytm pór roku. – Warzyw nie traktowano jako stałego składnika diety. Przeważnie sięgano po kapustę, ogórki, cebulę i marchew, a niezbyt jeszcze chętnie spożywano pomidory, sałaty czy szpinak. W 1965 r. przy wymaganej normie 180 kg warzyw rocznie, statystyczny obywatel PRL jadał ich trzykrotnie mniej – zauważa. 

Śmiertelny donos

Machinę uruchamia niepozorny donos pracownika Miejskiego Przedsiębiorstwa Handlu Mięsem zaczynający się od słów: „U nas w MHM wszyscy kradną”. Na początku 1963 r. list wędruje na biurko funkcjonariusza z Komisji Kontroli stołecznej PZPR. Trzeba przyznać, że anonim trafia na wyjątkowo podatny grunt. Niedobory mięsa w sklepach powodują, że jego produkcją coraz bardziej interesują się organy ścigania. W maju 1964 r. w MSW powstaje specjalna grupa dochodzeniowo-śledcza, której celem jest wykrycie sprawców nadużyć w branży mięsnej. Oddzielny zespół powstaje też w Prokuraturze Generalnej. Okazuje się, że w mięsne oszustwa zaangażowani są nie tylko producenci i sprzedawcy, ale też milicjanci, pracownicy Państwowej Inspekcji Pracy, Sanepidu, a nawet ministerialni urzędnicy. 

Na czym polega działalność „mięsnej ośmiornicy”? Warto oddać głos Barbarze Seidler, najwybitniejszej wówczas reporterce sądowej w Polsce, która sprawę afery mięsnej opisywała w „Życiu Literackim”:

„W zakładach mięsnych istnieją normy dla tak zwanych ubytków, czyli przewiduje się, że w procesie przerobu mięsa część jego odpada. Podejrzani fałszowali rzeczywiste ubytki, które były dużo niższe, niż przewidywały normy, dorzucali przemielone kości tam, gdzie ich być nie powinno, dolewali wody do mrożonek, jednym słowem fałszowali, gdzie się dało. W ten sposób powstawały nadwyżki mięsa, które trzeba było wyprowadzić z zakładów i sprzedać. Wywozili je będący w zmowie konwojenci i kierowcy i dostarczali… do sklepów mięsnych, ale już bez faktur, gdzie personel sprzedawał niemal od ręki. Kierownicy sklepów zostawiali sobie ze sprzedaży średnio 25–30  proc. wartości. Reszta wracała na zakładu – do podziału. Tak więc niektóre sklepy miejskiej sieci handlowej stawały się ni mniej, ni więcej tylko paserami sprzedającymi kradziony towar. Ale nadwyżki mięsne z warszawskich zakładów były wyprowadzone nie tylko do sklepów. Część z nich trafiła do prywatnych masarni jako dodatkowy przydział, również nigdzie nie ewidencjonowany, a więc wymykający się wszelkim kontrolom, podatkom obrotowym i tak dalej. Prywatni masaże przerabiali skradziony towar na wędliny, kiełbasy i tym podobne i dostarczali do sprzedaży sklepom mięsnym. No i koło się zamykało. 

Ponadto personel sklepów popełniał nadużycia na własną rękę. Oszukiwano na wadze, podmieniano gatunki. Były to przestępstwa drobne, ale notoryczne, powszechne. Wszystkie godziły bezpośrednio w interes klienta, ale były trudne do uchwycenia, klient wychodził ze sklepu i przestępstwo zanikało”. 

W ciągu kilkunastu miesięcy śledztwa do aresztu trafia ponad 500 osób, zarzuty dostaje prawie 800 podejrzanych. Policja i prokuratura przesłuchuje wszystkich kierowników sklepów mięsnych w stolicy (było ich ok. 470). Okazuje się, że aż 93 proc. z nich dawało łapówki. W zakładach produkcyjnych na Służewcu w ciągu dwóch lat wykradziono podobno 65 t mięsa.

Niektóre przestępstwa brzmią dziś groteskowo. „Czystym zyskiem sprzedawcy było, gdy do kawałka boczku za 36 zł za kilogram dołożył słoniny za 26 zł albo do schabu dołożył jak najgrubszą warstwę tańszego tłuszczu” – piszą w książce „Aferzyści, spekulanci, szmalcownicy. Afery gospodarcze PRL” Kazimierz Kunicki i Tomasz Ławecki. Historycy ci zwracają uwagę na ciekawy paradoks: dokładnie to samo, tyle że w majestacie prawa, robi wówczas państwo. W 1960 r. ministerstwo wprowadza „receptury zastępcze na wędliny”. Odtąd do kiełbas dodaje się „podroby, skórki, wymiona i wargi zwierzęce”. Partyjna komisja pozytywnie opiniuje te praktyki, gdyż – jak stwierdza – „nie da się tego wyczuć organoleptycznie”. 

Śledztwo

Trzy dni po aresztowaniu Wawrzecki przyznaje się do winy. Mówi śledczym, że wziął łapówki od 120 kierowników sklepów. Większość z nich również trafia za kratki. Pracownicy zakładów mięsnych w Warszawie przeżywają horror. – Aresztowania trwały przez kilka miesięcy. Przyjeżdżali panowie na portiernię, wzywali telefonicznie po nazwiskach i odwozili do komendy stołecznej – opowie po latach Sławomir Rostkowski, pracownik zakładów na Służewcu.

Przesłuchania bywają brutalne. W 1999 r. dziennikarzowi „Gazety Wyborczej” Piotrowi Lipińskiemu uda się dotrzeć do ostatniej żyjącej osoby skazanej w aferze mięsnej. Mężczyzna, wtedy już w wieku 82 lat, prosząc o nieujawnianie w reportażu nazwiska, opowie: „Jednego dnia z piedestału dyrektora spadłem do piwnicy komendy milicji. Rozdmuchano naszą sprawę. Do sądu jeździliśmy w konwoju, pięć milicyjnych nysek z przodu, pięć z tyłu. Na każdym skrzyżowaniu stało dwóch milicjantów z karabinami. Traktowali nas jak największych bandytów, prasa sugerowała, że celowaliśmy w ustrój Polski Ludowej.

Przesłuchiwali mnie całymi nocami, już byłem wykończony. Przyznałem się do winy, bo mi na milicji obiecali lepsze warunki w areszcie. Z niczego się nie wywiązali. Powinienem teraz mówić, że niczego nie wziąłem. Ale wszyscy przyjmowali, takie były czasy”.

W listopadzie 1964 r. obok Wawrzeckiego na ławie oskarżonych zasiada czterech innych dyrektorów warszawskiego handlu, czterech kierowników sklepów i jeden właściciel prywatnej masarni. Prasa, radio i telewizja relacjonują każdy dzień rozprawy. Odbywający się w największej sali warszawskich sądów spektakl przyciąga tłumy publiczności. Wśród nich jest 15-letni Paweł Wawrzecki, syn głównego oskarżonego, dziś aktor, znany m.in. z roli policjanta Wiesława Gabriela w serialu „Złotopolscy”. Po latach w wywiadzie opowie o tym, co czuł jako nastolatek, gdy usłyszał wyrok. – Ojciec zemdlał, ja stałem niemal obok niego, a mimo to nie mogłem mu pomóc.

Reporterka sądowa Barbara Seidler zapamięta z sali sądowej dziewczynkę, mniej więcej 12-letnią córkę jednego z oskarżonych. Ponieważ na rozprawę milicjanci nie wpuszczają dzieci w jej wieku, to nastolatka po szkole codziennie się maluje, zmienia sukienkę, nakłada buty na obcasie i przemyka z tłumem do sali rozpraw. Dziennikarka celowo zagaduje wtedy funkcjonariuszy, żeby nie zwrócili uwagi na przeciskające się przez drzwi dziecko. 

Wyrok

Równolegle z procesem rusza medialna nagonka na Wawrzeckiego. Okazuje się jednak, że nie jest on idealnym kandydatem na aferzystę. Syn rolnika spod Mławy, zaczynał jako pracownik fizyczny. Do tego od lat członek partii, przez jakiś czas nawet instruktor KW PZPR. Można powiedzieć, że wzorcowy przykład spektakularnego awansu społecznego w ludowym państwie. Dziennikarze tłumaczą więc, że został on wciągnięty do przestępczego procederu przez mafię przedwojennych właścicieli zakładów spożywczych. „Kierownikami warszawskich sklepów mięsnych byli w ogromnej większości dawni prywatni masarze. Ludzie o określonej zupełnie moralności, rządzący się swoimi własnymi prawami, opanowani w całości przemożną chęcią bogacenia się. Tworzyli sitwę potężną, która wyciągała bezwzględne macki po każdego nowego dyrektora, każdego nowego kontrolera”. 

Gazety ujawniają też majątek Wawrzeckiego. „96 złotych monet dwudziestodolarowych, dwie złote dziesięciodolarówki, siedem złotych pięciorublówek, 14 sztabek złota o łącznej wadze 1,4 kg, dziewięć złotych bransolet, złoty zegarek, 26 pierścieni, w tym kilka z brylantami, po cztery złote łańcuszki i złote medaliki, dwa złote krzyżyki, pięć złotych obrączek i dwie pary złotych spinek, 135 tys. zł w gotówce i 100 tys. na książeczce PKO, wreszcie willa półmilionowej wartości w podwarszawskich Michałowicach zarejestrowana na nazwisko ciotki żony”. Sam oskarżony przyznaje, że w pewnym momencie nie wiedział, gdzie przechowywać zgromadzone skarby, w związku z czym zaczął je zakopywać.

Zapewne liczy, że szczerość, z jaką opowiada o branych przez siebie łapówkach, uratuje mu życie. Ale prokurator żąda dla niego wyroku śmierci, podobnie jak dla dwóch innych oskarżonych. 

Barbara Seidler zapisuje w „Życiu Literackim” pierwsze reakcje obecnych na sali sądowej osób: „To potworne. To chyba niemożliwe, żeby ich powiesili”; „Za pieniądze, kara śmierci?”; „W cywilizowanym państwie za przestępstwo przeciw własności?” Ale też: „Dobrze im tak. Najpierw kradli, teraz płaczą”.

Opisuje też ławę oskarżonych: „Siedzieli na niej z głowami wciśniętymi w ramiona. Ludzkie strzępy, kamienie z oszalałym, tłukącym sercem. Wewnątrz tych strzępów, wewnątrz kamieni – coś o niewymiernej, nieprzeliczalnej wartości: ludzkie życie”. 

Mecenas Andrzej Mirski mówi, niemal krzyczy do sędziów: „Zabraniam wam orzec karę śmierci, ale jeśli ją wymierzycie, ja moją lutnię adwokacką strzaskam”.

Do historii przechodzi jednak mowa obrończa mecenasa Krzysztofa Łady-Bieńkowskiego. Barbara Seidler nazywa ją „głęboką, rozumną, żarliwą lekcją humanizmu”. „Panowie sędziowie – relacjonuje reporterka – jeśli po wszystkim, co zostało tu powiedziane, z ust waszych padłoby słowo »śmierć« – tu adwokat wyciągnął przed siebie rękę, rozcapierzył palce i trwając w tym geście obrony i sprzeciwu, schrypniętym głosem wykrzyczał: – To pamiętajcie, że byłem przeciw! przeciw! przeciw!

Ostatnie słowa obrońcy odbiły się od głośników umieszczonych na końcu sali i ze szlochem, który rósł od strony ław dla publiczności, wróciły przed sędziowski stół”.

Paweł Wawrzecki po latach w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”: „Byłem na ostatnim słowie taty w sądzie. Bronił się, prosił o zrozumienie, że odpracuje. Nie chcę dziś o tym mówić. Słowa, słowa, jakby się worek z mąką rozsypał. I co z tego? Nic”.

Mecenas Henryk Abert: – W ostatnim słowie Wawrzecki ochrypłym, ledwo słyszalnym głosem, błagał o życie.

Roman Kryże pozostaje na to błaganie głuchy. Orzeka dla Wawrzeckiego karę śmierci oraz informuje, że od wyroku nie przysługuje już odwołanie. W uzasadnieniu stwierdza: „Wrzód na organizmie zdrowego społeczeństwa musi być wypalony do korzeni”. Inni oskarżeni dostają dożywocie lub długoletnie więzienie.  

Podobno sędzia Faustyn Wołek chciał zgłosić wobec tej decyzji wotum separatum. Przekonano go, żeby tego nie robił, bo wyrok ma mieć charakter symboliczny. Później Rada Państwa zastosuje prawo łaski. W rzeczywistości nie zastosowała.   

Egzekucja

Co o sprawie myśli ówczesna opinia publiczna? Władza jest przekonana, że ludzie popierają tak surowy wyrok. Inaczej nie przychodziliby tłumnie na proces. Ale mecenas Antoni Szczygieł, jeden z obrońców skazanego, nabiera coraz większych wątpliwości. Ćwierć wieku później będzie wspominał, że w rozmowach ze zwykłymi ludźmi czuć było przerażenie decyzją sądu. Zabić człowieka za łapówki? Przecież wtedy wszyscy je brali lub dawali!  

Mecenas Szczygieł zapamiętuje charakterystyczne zdarzenie: „18 marca o godzinie siedemnastej przybył do mojego mieszkania posłaniec w płaszczu. Pokwitowałem mu pismo, w którym informowano mnie, że wyrok na Wawrzeckim będzie wykonany jutro. Natychmiast pojechałem na Pocztę Główną, żeby wysłać telegram z prośbą o wstrzymanie wyroku. Do okienka wiła się długa kolejka. Kiedy powiedziałem, kim jestem i w jakiej sprawie przyszedłem, ludzie rozstąpili się, a urzędniczka zaraz wysłała motocyklistę do Rady Państwa. Na tej poczcie dostrzegłem, że w społeczeństwie jest bunt przeciwko takiemu wyrokowi. Tamta sprawa dręczy mnie do dziś nie dlatego, że ją przegrałem, ale dlatego, że była to zbrodnia wykonana w majestacie prawa”.

Wyrok przez powieszenie zostaje wykonany w więzieniu na Rakowieckiej już następnego dnia. Wawrzecki do końca wierzy, że uniknie egzekucji, bo z Rady Państwa przyjdzie akt łaski. Podobno w celi śmierci całkowicie osiwiał w ciągu jednej nocy. 

Rodzina nie ma nawet prawa do pogrzebu, a żona zostaje błędnie poinformowana o miejscu pochówku. – Kolejny policzek wymierzony nam w sytuacji, w której i tak jesteśmy na kolanach – powie po latach syn skazanego, Paweł.

Post scriptum

Po wyroku rodzinie Wawrzeckich skonfiskują cały majątek. Bożena Wawrzecka, wdowa, pracująca wtedy w kolekturze totka w Hali Mirowskiej, postanowi przefarbować włosy na blond, żeby nikt jej nie poznał. Na niewiele to się zda. O Pawle, nauczyciele na szkolnym korytarzu będą mówić „syn tego złodzieja”. 

Wiele lat później, już jako znany aktor, opowie w jednym z wywiadów o swoim ostatnim spotkaniu z ojcem przed aresztowaniem. „Wszedłem do pokoju stołowego i powiedziałem: »no to cześć tato, widzimy się za tydzień«. Pierwszy raz nie pocałowałem go, tylko podałem rękę. Bo taki byłem mężczyzna, niedługo kończyłem szkołę podstawową. Czułem się dorosły. Właściwie zawsze tego żałuję, że nie pożegnałem się z nim jak należy”.

Po aferze mięsnej władza ludowa już nigdy nikogo nie skaże na śmierć za przestępstwo gospodarcze. Przekona się, że pokazowe procesy nie rekompensują ludziom pustych półek w sklepach. Prof. Andrzej Rzepliński podsumuje krótko: „Zamiast powiesić szynkę w sklepie, powiesili Wawrzeckiego”.

W lipcu 2004 r. Sąd Najwyższy uchyli wyrok w aferze mięsnej, uznając, że zapadł on z rażącym naruszeniem prawa. 

W 2017 r. Barbara Seidler wyda zbiór swoich reportaży sądowych z okresu PRL. Jako tytuł książki posłuży się cytatem z mowy obrończej mecenasa Bieńkowskiego: „Pamiętajcie, że byłem przeciw!”.  C

My Company Polska wydanie 8/2022 (83)

Więcej możesz przeczytać w 8/2022 (83) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ