Wschód w bliskich zachodach słońca

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 4/2025 (115)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Jasser jest Kurdem. Spotykamy się rzadko, lecz to przyjaciel przyjaciela, więc rozmowa od pierwszej chwili nie jest zdawkowa. Jasser mieszka w Polsce od wielu lat, mówi po polsku wyśmienicie. Tylko melancholia, wypisana w twarzy, słyszalna w głosie i nawet obecna w uśmiechu, z nutą smutku, lecz bez pretensji do świata, jest taka niepolska.
Mówię, że za kilka dni lecę do Erbilu, stolicy irackiego Kurdystanu. – To pięknie – rozmarza się Jasser. – Z Erbilu pojadę na północ, najpierw do Lalish, potem do Duhok i Amedi – dodaję. Jasser uśmiecha się jeszcze cieplej: – Duhok. Urodziłem się niedaleko od tego miasta, po drugiej stronie granicy.
Chodzi mu pewnie o granicę między kurdyjską częścią Iraku a Irakiem Federalnym. Rozmawiamy o sytuacji na Bliskim Wschodzie. Jasser mówi, że w styczniu pojechał do Syrii, a zatem miesiąc po upadku reżimu Asada. Poprzednio był tam 25 lat temu. Według niego i naszych wspólnych syryjskich przyjaciół, mieszkających w Polsce, do Syrii po dziesięcioleciach wreszcie zawitała wolność. Wracam do wcześniejszego wątku: – Ach, czyli kiedy powiedziałeś o rodzinnej wiosce po drugiej stronie granicy, miałeś na myśli granicę iracko-syryjską? – dopytuję. Jasser potwierdza. Witajcie na Bliskim Wschodzie, utkanym z widzialnych i niewidzialnych granic.
W ogóle to miało być inaczej. Chciałem wjechać do Iraku samochodem, w ramach overlandingowej wyprawy na Półwysep Arabski. Ale na wyprawy zawsze brakuje czasu. A Kurdystan iracki wydał mi się idealny na wypad mniej więcej tygodniowy. Samochód wynajęty przez rentalcars.com. Tanio nie jest. To nie to co wypożyczalnie w zimie na atlantyckich wyspach, opisanych w marcowym numerze „My Company Polska”.
Pochód z pochodniami
Ale pojechać musiałem, bo czasem trzeba zrobić coś kompromisowego a nie maksymalistycznego. Coś wywołanego impulsem, bez planowania od razu dużej wyprawy i raczej przy niedostatku wiedzy co do przyszłości, niż starając się ją przejrzeć na wskroś. Bo nie wiem, kiedy uda się pojechać na ten overlanding. Natomiast wiem, że 20 marca będzie Nowruz, czyli perski nowy rok i powitanie wiosny. Obchodzony także w irackim Kurdystanie. A ile razy w życiu zobaczysz pochód z pochodniami w perski Nowruz – mógłby zapytać Paul Bowles (parafrazuję przejmujący fragment „Pod osłoną nieba”). Raz? Dwa razy? Trzy razy w życiu? Dla mnie to będzie na pewno ten jeden raz. „A jednak to wszystko wydaje się nieograniczone” – podsumowuje Bowles.
Kurdów, rozrzuconych głównie po Iraku, Syrii, Turcji i Iranie jest, według różnych szacunków od trzydziestu paru do czterdziestu paru milionów. W żadnym kraju nie stanowią większości. Nie mają swojego państwa, istnieje tylko – i aż – ten autonomiczny region w północnym Iraku. Co parę lat eskaluje się konflikt z państwem irackim, mimo że autonomia kurdyjska jest zapisana w nowej konstytucji uchwalonej w 2005 r., po upadku dyktatury Saddama Husseina w wyniku wojny Ameryki z Irakiem, za prezydentury George’a W. Busha.
Bliski Wschód jest rozrywany tyloma konfliktami, a przede wszystkim kluczową dla zrozumienia ich przyczyn rywalizacją saudyjsko-irańską, że temat Kurdów schodzi z pierwszego planu. Ale co jakiś czas jest o nim głośno. Oto Erdogan zawiera właśnie ugodę z PPK, czyli Partią Pracujących Kurdystanu uznawaną dotąd przez Turcję za organizację terrorystyczną. Przywódca i założyciel PPK, Abdullah Ocalan, z tureckiego więzienia wystosował kilka tygodni temu apel do PPK o porzucenie przemocy i złożenie broni. Erdoganowi zależy na ugodzie z Kurdami, bo ten konflikt jest Turcji niepotrzebny, a nawet jej zagraża, gdy wokół kipią jak w wielkim kotle interesy rosyjskie, izraelskie, saudyjskie, irańskie i tak dalej.
Tygiel emocji, wojen, różnic kulturowych i religijnych, wymieszanych z fragmentami bliższej i dalszej historii. A zarazem kluczowy dla Ameryki region świata. Obok Chin i Rosji, a także – choć to już tylko być może – Europy. A jak coś jest kluczowe dla Ameryki, to trzeba to uznać za nasz problem.
Zagadkowy dodatek
Samolot z Wiednia wylądował punktualnie na pasie lotniska w Erbilu (pas jest podobno jednym z najdłuższych na świecie, liczy prawie 5 km). Ten wynajęty samochód, który na mnie czeka, to toyota corolla. Mam jechać w góry Kurdystanu, ale i tak wybór auta wydał mi się właściwy. Zjechałem corollami RPA, w czasie pierwszej wyprawy na południe Afryki, ze 20 lat temu, a także przejechałem Karakoram Highway w Pakistanie w 2022 r. Generalnie uważam ten samochód za niezniszczalny. Corolla z Pakistanu przeżyła nawet boczne zderzenie z tuk-tukiem i dała się potem tak wyklepać, że prawie nie było widać śladów tego starcia.
Samochód dostarcza Salah, przed budynek z napisem „Meet and Greet”, do którego z terminala trzeba przejechać kawałek drogi lotniskowym autobusem. Dzwonimy do siebie wcześniej. Karta wirtualna, którą przed wylotem kupiłem przez aplikację w telefonie, zaskoczyła i działa. A nie wszędzie tak bywało.
Internet, transport. Podróż przygotowana i odbywana samodzielnie, bez przewodników, agentów, biur podróży i wynajętych kierowców, składa się zarówno z tych historycznych, politycznych, kulturowych i nostalgicznych niuansów, jak i z ładowarek, map, wtyczek, adapterów, ruterów i zagadnień co do czego pasuje i czy zadziała. A zatem podróż to przedsięwzięcie złożone. Jak biznes. Wizja, misja, doświadczenie, strategia – owszem. A do tego cała masa detali, szczegółów, praktyk, śrubek w maszynerii i różnych wihajstrów.
Już po kilku godzinach od wylądowania będę wiedział, że Erbil nie trafi na moją listę najbardziej legendarnych miast Bliskiego Wschodu. Są na niej Damaszek, Bejrut, Jerozolima i Kair. W przyszłości może Bagdad.
Na szczęście jest ten charakterystyczny dla Bliskiego Wschodu uliczny hałas, podkreślany klaksonami, a z masy szarych klocków rozpostartych po horyzont wystają minarety. To właśnie widzę z balkonu hotelowego pokoju. Zachodzi słońce, pozłacając zbiorniki na wodę, karoserie samochodów i kopuły świątyń.
Wieczorem szybka wizyta na bazarze, pod cytadelą. Bazar uderza ospałością. Jest otwarty, ale tak nie do końca, jakby pamiętał, że to jest muzułmański świąteczny piątek i słońce zaszło dopiero co. Za to cytadela niewzruszenie dominuje, niezależnie od dnia tygodnia, i nad bazarem, i nad głównym placem miasta. Przechowuje w sobie, a zwłaszcza pod sobą, w ziemi i fundamentach, ślady osadnictwa ludzi ciągnącego się od stuleci poprzedzających naszą erę.
W kawiarni dokonuję odkrycia. Jest coś takiego jak kawa qazwan. Smakuje słodkawo i jakoś tak proszkowo. Facet z kawiarni pokazuje mi ten qazwan. W puszce widzę brązowy proszek o nijakim zapachu. Zaczynam sprawdzanie w internecie. Kawy w kawie qazwan jest dokładnie zero. Jest w niej tylko ów proszek, a ponadto kardamon, mleko i cukier. Całość przyrządza się mniej więcej tak jak kawę turecką. No dobrze, ale czym jest ten proszek? To starte skorupki owoców drzewa, zwanego pistacją terpentynową. Napój znajduje się na liście niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Oczywiście kupuję 250 g proszku. Będzie on mi służył w Warszawie jako zagadkowy (zagadkowy, gdy do domu zawita gość) minidodatek do espresso, obok szczypty kardamonu.
Trzeba jechać dalej. Z Erbilu do Duhok, przez monastyr Mar Mattai i Lalish. Nawigacja wykreśliła trasę biegnącą bardzo blisko Mosulu. To Irak Federalny, a ja nie miałem do niego wizy – ta do Kurdystanu nie obejmuje pozostałej części irackiego terytorium. Założyłem, że jakimś bocznym ślizgiem przejadę wzdłuż granicy po opuszczeniu Erbilu, a potem zjadę z głównej drogi, kierując się na Lalish, a więc do środka Kurdystanu. Zaraz za miastem zaczęły się checkpointy. Jeden z tyloma ludźmi w mundurach, że pomyślałem, że to koniec, trzeba będzie zawrócić. Ale tylko sprawdzili paszport i można było jechać dalej. Wkrótce jednak zrozumiałem, że ten duży checkpoint to nie była zwykła kontrola, lecz przedgraniczna. Dojechałem bowiem do miejsca, gdzie samochodów, ludzi, baraków i flag było jeszcze więcej. I oczywiście zostałem poproszony o opuszczenie samochodu i udanie się do komendanta posterunku. W biurze był już pewien Anglik. Jechał efektowną terenówką z napisami: London to Cape Town. Anglik podobnie jak ja nie miał wizy irackiej, jednak w przeciwieństwie do mnie nie wiedział, że jest potrzebna. I dyskutował na ten temat z nadkomendantem posterunku. Skąd się wziął nadkomendant? Zadzwonił do niego komendant; po pierwsze dlatego, że sam nie wiedział, co począć z gościem, który próbuje przejechać granicę bez wizy, a po drugie dlatego, że nadkomendant mówił po angielsku, inaczej niż komendant zwykły.
Nadkomendant zapytał – w telefonie był włączony głośnik – czy Wielka Brytania należy do Europy. Na co Anglik zeznał, że od paru lat już nie. Moim zdaniem mógł spróbować odpowiedzieć, że należy, bo nadkomendant pytał o Europę, a nie o Unię Europejską. Anglikowi pewnie nie przyszło do głowy, że jego kraj mógłby być uważany za Europę w sensie innym niż ściśle polityczny. Ale to w ogóle było dziwne, bo moim zdaniem obywatele UE tak samo jak Brytyjczycy muszą mieć irakijską wizę. Koniec końców Anglik wyszedł z baraku jak niepyszny. Pewnie zostawi samochód w Erbilu, poleci do Bagdadu załatwiać wizę i wróci do Erbilu. Teraz mnie wręczono telefon służący do komunikacji z nadkomendantem. Zaskoczenia nie było. Głos po drugiej stronie chciał ustalić, czy Polska to Europa. Żarliwie potwierdziłem. Potem obaj panowie komendanci porozmawiali ze sobą. Potem nadkomendant powiedział mi, że jeśli mam przyjaciół w Mosulu, to mogę do nich jechać. Jeśli nie mam, to też mogę, i na pewno poznam przyjaciół na miejscu. W ogóle mogę poruszać się po Iraku wszędzie, a precyzyjniej to tam, gdzie tylko będę miał ochotę.
Ostrożnie i przezornie
Kiedy już uradowany jechałem drogą na Mosul, wiedząc, że wcale nie jadę ani do Mosulu, ani do Bagdadu (nadkomendant zachęcał, aby zwiedzić także stolicę kraju), nagle naszła mnie myśl niepozbawiona logiki. Jeśli przekroczyłem granicę i jestem w Iraku Federalnym, i będę odbijał na Lalish w irackim Kurdystanie, to znaczy, że na pewno i bez wątpliwości znowu znajdę się na granicy. A na tym nowym posterunku granicznym będą jacyś nowi komendanci oraz nadkomendanci, którzy mogą przecież stanąć na stanowisku, że osobnik z Polski musi posiadać wizę. Co więcej, mieliby rację.
Przepraw tego rodzaju było jeszcze kilka tego dnia. Wszędzie żałowano, że nie da się ze mną pogadać po arabsku i prawie wszędzie dziwiono się, jakim cudem pojawiam się na ich granicy jadąc z Erbilu w Kurdystanie i nie mając wizy Federalnego Iraku. A nie można było jej wyrobić na przejściu, aby przejazd nabrał bardziej płynnej dynamiki. Uff, jednak dojechałem do Lalish, i to tego samego dnia. I stwierdzam, że lubię iracki wariant deregulacji. Obowiązuje przepis, że trzeba mieć wizę, i m.in. tego pilnują żołnierze z karabinami i magazynkami amunicji przypiętymi do mundurów. Ale to wcale nie znaczy, że przepisów nie wolno traktować rozsądnie. Z reguły jeszcze na pożegnanie żołnierze wpisywali do translatora w telefonie: „Przepraszamy za opóźnienie”.
A Lalish? Tam trzeba na parkingu zdjąć buty, by przejść się po wiosce, w której prawie nikt nie mieszka, i wejść do świątyń. Jezydowie to lud uważany przez radykalny islam za wyznawców szatana; z tego powodu jego przedstawiciele padali ofiarami szczególnie okrutnych represji ze strony bojowników Państwa Islamskiego. Zachęcam do poczytania o jezydyzmie, choćby w Wikipedii. Streszczenie dogmatów tej religii nasunęło mi skojarzenie z Diuną. Podobnie fascynujące uniwersum. I konflikty, na których jedno i drugie uniwersum są oparte. Teologia w parze z gatunkową literaturą i filmem.
Wnioski z wyjazdu, jeszcze niezakończonego w chwili, gdy wysyłam ten tekst do redakcji, kręcą się wokół ostrożności i przezorności:
Wniosek pierwszy: warto poznawać nowe smaki, nic nie wiedząc o substancjach, z których są wytwarzane; przyjemność jest podwójna, bo najpierw smak mile zaskakuje, a później doceniamy chwilę, gdy dowiadujemy się, co jedliśmy czy piliśmy. To rada, którą mogą stosować podróżnicy, przedsiębiorcy i inwestorzy, choć z różnymi ograniczeniami, bo nadmierne eksperymentowanie nieskażone wiedzą bywa niebezpieczne.
Wniosek drugi: zasada przezorności nakazuje, aby być w posiadaniu niezbędnych dokumentów podróży. Jeśli jednak któregoś zabraknie, to sytuacja nie musi przekształcić się w całkowicie beznadziejną. Zatem nie warto upadać przedwcześnie na duchu (to jest wskazówka dla podróżników, przedsiębiorców i inwestorów).
Wniosek trzeci i najpoważniejszy: w świątyni Jezydów w Lalish powiedzą ci, byś wchodząc do kolejnych pomieszczeń uważał, aby nie dotknąć stopami kamiennych progów. Zalecą ci również, byś zapalił coś w rodzaju krótkiego sznurka unurzanego w czarnej substancji i umieścił jego koniec w dziwnym naczynku. Zasugerują ponadto, byś ucałował pewien przedmiot wyłożony w mrocznej komnacie. Zasadniczo można to wszystko zrobić, ale nie da się wykluczyć, że zmienimy wskutek tego swoje życie. Pytanie tylko, na jakie. Może więc lepiej najpierw dowiedzieć się, co to wszystko miałoby znaczyć, a zwłaszcza jakie kwanty energii miałoby pobudzać? Tak, aby dać sobie szansę na zastanowienie się, co właściwie robimy. To jest rada uniwersalna, i dla podróżników, i dla przedsiębiorców, i dla inwestorów.
A co z Nowruzem? Do Akre, gdzie ma przejść pochód z pochodniami, dotrę już po wysłaniu tego tekstu do druku. Nie będę więc opowiadał o czymś, czego nie widziałem. Pewnie warto będzie o tym wspomnieć w przyszłości.nbsp;
__________________
Najlepszy z mniej znanych widoków w Kurdystanie
Nocny widok na Duhok ze wzgórza Zawa. Tam też wiele miejsc, gdzie można, pijąc herbatę, podziwiać światła miasta.
Jeden z najlepszych i najbardziej znanych widoków w Kurdystanie
Widok na Amedi, z drogi, gdy jedzie się bądź z Zohar, bądź z Duhok.
Najdroższe steki (na pewno w Erbil, a może w całym kraju)
Restauracja The Grill. Przy podejściu budżetowym zdecydowanie do pominięcia. Ale jedzenie niezłe. Wołowina prawie wyłącznie amerykańska. Co stanowi ciekawostkę, dziś niemal o znaczeniu politycznym. * Ludwik Sobolewski był szefem giełd papierów wartościowych w Warszawie i w Bukareszcie. Na rynku kapitałowym od 30 lat.nbsp;Doradca przedsiębiorstw, inwestor, przedsiębiorca, prawnik. Podróżnik i felietonista, autor książki „Po prostu to zrobić”.
Więcej możesz przeczytać w 4/2025 (115) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.