Ekspertka od zadań specjalnych. Anna Kiełbasińska i jej plany na przyszłość
Anna Kiełbasińska, fot. Marek BiczykNa początku marca wystartowała pani w Halowych Mistrzostwach Europy – ze Stambułu przywiozła pani dwa medale. Emocje już opadły?
Dopiero powoli dochodzę do siebie – ludzie nie zdają sobie sprawy, ile emocji towarzyszy zawodnikom podczas takich zawodów. Nie wydarzyło się nic złego, wręcz przeciwnie, ale obciążenie psychiczne było ogromne. Po każdych mistrzostwach jestem przebodźcowana dosłownie wszystkim, nawet miłymi wiadomościami, więc przez kilkanaście dni próbuję w ogóle nie myśleć o sporcie. Niespecjalnie się to udaje, ale staram się (śmiech).
Niedosyt po zawodach to częste uczucie? Regularnie słyszę sportowców, którzy nawet po – wydawać by się mogło – perfekcyjnych występach przekonują, że dało się osiągnąć lepszy wynik.
Rzadko kiedy uda się idealnie pobiec, rzucić, skoczyć. To naturalne, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, zwłaszcza w przypadku profesjonalnych zawodników - gdybyśmy stale nie dążyli do perfekcji, to zatrzymalibyśmy się na pewnym poziomie. Jeśli chodzi o mistrzostwa w Stambule, to jestem z siebie zadowolona w 90 proc., bo nie pobiłam rekordu życiowego, choć czułam, że dam radę tego dokonać. Bieganie turniejowe w dużym stopniu opiera się jednak na taktyce, biegów jest kilka, więc świeżym jest się tak naprawdę wyłącznie na początku. A jak wszystkie siły rzucisz na pierwszy bieg, to brakuje pary w kolejnych rundach... Właściwie najlepsze rezultaty osiąga się na mitingach, gdzie bieg jest jeden.
Co zapamiętuje pani z poszczególnych występów? Wyniki, rozmowy, spotkania?
W trakcie zawodów jestem bardzo skoncentrowana, nie skupiam się na tym, co dzieje się wokół, lecz na sobie. Może to trochę egocentryczne, ale tylko wtedy jestem w stanie walczyć o najwyższe cele. Szczerze? Niewiele pamiętam z występów, może jakieś pojedyncze obrazy z konkretnych biegów. Po biegach to już kilkadziesiąt minut „umierania”, wywiady, a następnie szybka regeneracja.
Tak naprawdę to poza występami w sztafecie, raczej nie czuję presji. Biegam dla siebie, sama wyznaczam sobie cele. Podczas zawodów trzeba zamknąć się na cały świat, w innym przypadku naprawdę często pojawiają się myśli, że zamiast na bieżnię, chętniej poszłoby się ze znajomymi do kawiarni. Zawody to ścisły rygor, robisz to, co musisz, a nie to, na co masz ochotę. Z jednej strony spełniam marzenia, więc powinnam być szczęśliwa, z drugiej – stres nie daje o sobie zapomnieć. To, co robimy nazywam czasem patologią – zalewamy całe ciała kwasem mlekowym, to po prostu boli. Boli całe ciało, chce się wymiotować, ogromne obciążenie.
Kibice rzadko to dostrzegają, widzą wyłącznie radosne chwile sukcesu, nie zastanawiają się, jak duży wysiłek za nimi stoi.
Głośno staram się o tym mówić, bo sportowcy to też ludzie. A że ktoś uważa to za żalenie się, szukanie poklasku i otuchy? Trudno. Sport to nie tylko uśmiechy, medale, sława i pieniądze - to również seria wyrzeczeń. Kocham to, co robię, ale doświadczam momentów, kiedy siadam i zastanawiam się, czy to wszystko warte było poniesienia tak ogromnych kosztów.
Co przychodzi pani z większym trudem – utrzymanie motywacji po sukcesie czy odzyskanie po porażce?
Zdecydowanie to pierwsze, bo jestem osobą, która w trudnych momentach bardzo się motywuje. Czasem mówię o sobie „ekspertka od sytuacji ekstremalnych”, gdyż w takich najlepiej działam. Jasne, że po sukcesie wciąż mam motywację do dalszej pracy – co wynika z tego niedosytu, o którym rozmawialiśmy na początku – ale jednak muszę nieco odczekać, by odzyskać pazur. Tymczasem po porażce jestem wkurzona, bo to, że zawiodłam zwykle oznacza, że popełniłam błąd. Staram się go więc naprawić, poszukuję kolejnych szans, kiedy będą mogła to zrobić.
Z umiejętnością motywowania trzeba się urodzić?
To zależy od tego, co się robi, czy lubi się to robić. Czy jesteś osobą, która chce wyznaczać sobie coraz trudniejsze do osiągnięcia cele, czy lubisz rywalizację? Moją receptą na sukces jest stawianie sobie atrakcyjnych – ale osiągalnych – celów, dzięki którym zawsze udaje się wykrzesać motywację.
Na ile trening to praca nad osiąganiem tych celów, a na ile to przyglądanie się temu, na co stać konkurencję? Pani trenuje z dwoma największymi rywalkami, wyobrażam sobie, że może pojawić się pokusa – pracuję jedynie do momentu, kiedy będę w stanie je pobić, nic ponadto.
Na pewno wiele się od siebie uczymy, choć nie ma mowy o jakimś powielaniu schematów treningowych czy – kolokwialnie mówiąc – zrzynaniu. Sport uprawiam w taki sposób, by zawsze być najlepszą wersją siebie, niezależnie od tego, w jakiej wersji jest mój rywal. Treningu nigdy nie uzależniałam od wyników innych, skupiam się na własnych wadach i zaletach. Nie rozumiem trzymania formy na nie wiadomo kiedy, do czego czasem przyznają się inne zawodniczki – dążę po prostu do tego, by osiągnąć swój limit. Bardzo podoba mi się filozofia mojego trenera, który marzy o tym, by wszyscy mieli jednakowe warunki do trenowania, bo tylko wtedy rzeczywiście wygrywa najlepszy. To idea sportu, olimpizmu, fair play.
Anna Kiełbasińska, jakiej nie znacie
Trening to jedno, a jak ważne w karierze zawodnika jest posiadanie wiarygodnego, rozumiejącego sportpartnera czy sponsora?
To nieodzowna cześć zawodowej kariery. Myślę, że bez takich partnerów jak PKN Orlen, nie byłabym w stanie wznieść się na poziom, na którym jestem. I nie chodzi tutaj wyłącznie o kwestie finansowe, ale również wsparcie mentalne oraz wyrozumiałość w realizacji zobowiązań sponsorskich wynikających z umowy. Wszystkie akcje są planowane zgodnie z kalendarzem sportowym tak, aby nic nie kolidowało i nie przeszkadzało w przygotowaniach do zawodów.
Czy da się całkowicie oddzielić życie sportowe od prywatnego? Muzycy na scenie to często zupełnie inni ludzie niż muzycy poza sceną. Sportowcy też mają dwie twarze?
Coś w tym jest, w końcu w sporcie liczą się emocje, więc na arenach musimy być pewnego rodzaju „zwierzętami scenicznymi”. W każdej sytuacji staram się być naturalna, a to, że na bieżni bywam inną osobą nie jest spowodowane faktem, że wymyśliłam sobie pewną kreację. To po prostu wynika z sytuacji, w której stawia mnie życie. Na co dzień nie doświadczam tak dużych zastrzyków adrenaliny, nie muszę bez przerwy działać na pełnych obrotach.
A do tego dochodzi spora odpowiedzialność. Muzycy mogą być idolami, ale rzadko stawia się ich jako wzór do naśladowania. W waszym przypadku jest inaczej, dla młodych ludzi bywacie autorytetami.
Ostatnio doświadczam tego, że media – niesłusznie – wykreowały bardzo wyidealizowany wizerunek mnie. Kibice uważają, że nie jem chipsów, nie piję wina, nie mogę sobie na nic pozwolić. To tak nie działa, w końcu też jestem człowiekiem.
Jednak nie epatuje pani takimi zachowaniami w mediach społecznościowych.
Bo zdaję sobie sprawę, że ludzie mogą to opatrznie zinterpretować. Nie jestem idealna, za to jestem profesjonalistką i taki przykład chciałabym dawać zwłaszcza młodzieży. Jeśli rzetelnie trzymasz się ustalonych zasad, to możesz sobie pozwolić na momenty odstępstw od normy.
Co uważa pani za swoją największą wadę?
Za dużo myślę! Jestem wrażliwa, co w sporcie bywa zgubne. Poza tym bardzo martwię się o swoje zdrowie – to akurat niekiedy blokuje mnie w jeszcze większym śrubowaniu swoich możliwości.
Ze Stambułu przywiozła pani dwa medale: indywidualny i drużynowy. Czy indywidualne sukcesy smakują lepiej?
Nie będę kłamać - tak, bo to jednak indywidualne osiągnięcie, na które pracuje się nierzadko całe życie. Dużo ciężej zdobyć medal samemu niż w drużynie, co zresztą pokazują statystyki – w ostatnich latach nasza sztafeta zgarnęła więcej najważniejszych laurów niż każda z nas osobno. Medal indywidualny to zwieńczenie twojego poświęcenia, wiary w siebie i inwestycji. Piękna nagroda za 20 lat pracy nad sobą.
Smaku jakiego sportowego osiągnięcia chciałaby pani teraz zaznać?
Wierzę, że podczas nadchodzących Igrzysk Olimpijskich w Paryżu pobiegnę w sztafecie, która zdobędzie medal.
A wyobraża pani sobie ten moment, kiedy sport będzie już za panią?
Kiedyś byłam przekonana, że po zakończeniu kariery nie będę chciała mieć nic wspólnego z profesjonalnym sportem, niedawno doceniłam jednak, ile sport dał mi w życiu – jak mnie ukształtował, jakich ludzi poznałam dzięki niemu. Widzę dla siebie duże pole do popisu nawet wtedy, kiedy ostatecznie zejdę z bieżni. Będą chciała działać przede wszystkim dla zawodników, gdyż widzę jeszcze sporo rzeczy do poprawy.
Anna Kiełbasińska z zawodniczki przemieni się w trenerkę bądź działaczkę?
Nie pasuje mi żadne z tych określeń (śmiech). Bardziej interesują mnie działania w aspekcie menedżerskim. To jednak wciąż bardzo odległa wizja, dlatego nie chciałabym zaprzątać nią sobie głowy.