Wyspa Skye: wróżki i gorąca herbata
© Shutterstockz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 3/2016 (6)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Autokar jedzie długim mostem. Mleczne opary zakryły stały ląd za nami. Skye, pierwszej i największej wyspy Hebrydów Wewnętrznych, jeszcze nie widać. W pewnym momencie z mgłą po obu stronach drogi zaczyna dziać się coś dziwnego, jakby zwijała się w kłębki. Dopiero po chwili orientuję się, że te kłębki to owce – wjechaliśmy na wyspę.
Mam za sobą długą podróż. Na Skye nie da się dotrzeć samolotem – z Polski można dolecieć najdalej do Glasgow. Potem są dwie opcje: lot do Stornoway i przesiadka na prom albo bezpośrednie połączenie autokarowe. Oba warianty oznaczają cały dzień w drodze.
Dotarłszy do Portree, największego miasteczka na wyspie liczącego 2,5 tys. mieszkańców, dzwonię do Boba, u którego wynająłem pokój, żeby zapytać, jaka jest najkrótsza droga z przystanku do jego domu. – Stój, gdzie jesteś – odpowiada. – Już po ciebie jadę.
Zjawia się po trzech minutach. Okazuje się, że mieszka niecały kilometr dalej i mógłbym tam dojść w kwadrans. Ale na Skye tak się gości nie traktuje.
Czasem słońce, czasem deszcz
Bob jest Anglikiem i całe życie pracował w banku. Na Hebrydy przeprowadził się na stare lata, bo stąd pochodzi jego żona Norma. Ona świetnie gotuje, a on dużo gada.
Przy śniadaniu (składającym się z jajek, kiełbasek, fasolki, pieczarek, pieczonych pomidorów, muesli, jogurtu, soku i diabelnie mocnej herbaty) pyta o moje plany zwiedzania wyspy. Pomaga mi ułożyć trasę z wykorzystaniem autobusów. Na koniec mówi: – Jest jedno miejsce, najpiękniejsze na całej Skye, jednak autobus tam nie jeździ. Ale nie martw się, jak już obejrzysz wszystko, zawiozę cię tam.
Autobusy na wyspie chodzą co godzina, a ostatnie kursy są w okolicach godz. 14–15. Mimo to postanawiam wybrać się do zamku Dunvegan, siedziby rodu MacLeodów – niegdyś władców Skye (których potomkowie mieszkają też od wieków w Warszawie). Przy okazji zamierzam przespacerować się na oddaloną od niego o kilka mil Coral Beach, czyli Koralową Plażę. Zwierzam się z tego kierowcy autobusu, a ten... łapie się za głowę.
– Toż to kawał drogi! – woła i ostrzega przed pogodą, która potrafi zmieniać się z godziny na godzinę. Teraz świeci piękne słońce, ale zaraz może lunąć. Kiedy docieramy w okolice zamku, tłumaczy, jak do niego dojść, i przypomina, o której jest ostatni kurs. – Mogę chwilę poczekać, ale postaraj się nie spóźnić.
Zamek okazuje się mało imponujący, w dodatku wnętrza są chwilowo zamknięte, ponieważ trwają przygotowania do obchodów 5 listopada (Brytyjczycy odpalają wtedy fajerwerki na pamiątkę Guya Fawkesa, który w 1605 r. chciał wysadzić w Londynie parlament). Co innego Coral Beach. Idę więc ku niej wzdłuż zatoki – długą, krętą ścieżyną. Po prawej ciągną się pastwiska, na których brykają kucyki i pasą się owce. Po lewej, na licznych piaszczystych łachach, wygrzewają się foki. Podobno można tu czasem ujrzeć delfiny, a nawet wieloryba. Sama plaża, znajdująca się na końcu cypla, lśni w słońcu odbijającym się w niezliczonych białych muszelkach.
Na przystanek wracam przed czasem, ale nogi podpowiadają mi, że warto rozważyć wydatek na wynajem samochodu. Autobus przyjeżdża pusty. Dopiero gdzieś na trasie wsiada do niego starszy mężczyzna w ubłoconych kaloszach i roboczym ubraniu. Wita się z kierowcą, a potem przysiada do mnie, żeby pogadać. Tak to jest na Hebrydach: kiedy tylko ktoś kogoś spotka – w autobusie, w kolejce czy w pubie – zaraz zaczynają rozmawiać.
Puby na Skye na pewno warto odwiedzić. Serwują w nich regionalne piwa i sycące dania. Menu nie różni się od tego, co jedzą inni Brytyjczycy: wołowina (mięso charakterystycznych, długowłosych krów), baranina, ryby i oczywiście frytki. Jest też szkockie kuriozum, czyli słynne haggisy, przed którymi drżą narody świata. Ale Polacy z łatwością rozpoznają w nich kaszankę z dodatkiem mięsa. Najlepiej smakują jako haggis, neeps and tatties, czyli z ziemniakami i brukwią.
Lecz na jedzeniu i piciu skończyć się nie może. Na Skye najwięcej rozrywki znajdą dla siebie ambitni piechurzy. Sam, wypożyczywszy wreszcie samochód, w pierwszej kolejności udaję się na północ od Portree, wzdłuż wybrzeża półwyspu Trotternish, aby zobaczyć słynnego Starca ze Storr, skałę przypominającą oblicze brodacza w hełmie wikingów. Wysiadam w strugach ulewy, lecz się nie zniechęcam. Ostatecznie ma to być tylko godzinny spacer. Wędrując wśród malowniczych formacji skalnych, widzę w dole powycinane przy drodze równe prostokąty, z których wyziera ciemna, tłusta gleba. Bob wytłumaczy mi później, że to torf, którym mieszkańcy wysp od wieków ogrzewają domy. Do dziś każdy dostaje przydział ziemi, z której wykrawa sobie cegiełki na opał.
Starzec ze Storr to jakby foryś większego skupiska pagórków, Quiraingów. To mój kolejny cel. Kiedy do nich docieram, grzeje już słońce, ale od morza dmie wiatr. Mgła przetacza się po skałach, odsłaniając kolejne formacje nazwane Więzieniem, Igłą i Stołem. Legenda mówi, że na tym ostatnim miejscowi schronili się kiedyś z całym swoim bydłem, gdy wyspę najechali wikingowie.
Spacerując, rozmyślam, jak bardzo słońce, deszcz i wiatr wpłynęły na rzeźbę Skye. I błogosławię przezorność, która kazała mi zabrać polar z windstopperem i sztormiak.
Polowanie na wróżki
Objeżdżając Trotternish, można co pięć minut przystawać, by podziwiać kolejne cuda: ruiny zamku Duntulm, Staffin Beach, na której w kamieniu zachowały się ślady dinozaurów, wodospad Mealt spadający wprost do morza czy imponujący klif Kilt Rock, na którym wiatr wygrywa niesamowite melodie. Dzień to za mało, a ja pragnę jeszcze zobaczyć magiczne miejsce, o którym mówił Bob. Niełatwo tam trafić. Trzeba odbić z głównej drogi przy hotelu w Uig, a później trzymać się wąskiej drożyny, która zdaje się ginąć na terenie jakiegoś gospodarstwa.
Jesienią szybko zapada zmierzch. Kilkakrotnie się zatrzymuję, upewniam, czy dobrze jadę. Po zmroku na drogach hasają króliki, więc przez większość czasu toczę się 15 km/godz. W końcu, zrezygnowany, zawracam.
Nazajutrz jadę na południe – pochodzić po wzgórzach Cuillin. Zaczynam od Fairy Pools, czyli Sadzawek Wróżek – ciągu maleńkich jeziorek połączonych meandrującą rzeczką. Później objeżdżam wzgórza i wchodzę na nie od strony morza, od zachodu. Ścieżka wije się wśród olbrzymich połaci traw i wrzosów. Spotykam dwa jelenie należące do skarłowaciałej, miejscowej rasy. Przyglądają mi się zaciekawione, a gdy próbuję podejść bliżej, uciekają. Idę za nimi – zwierzęcą ścieżką. Bo na wyspach nie ma wyznaczonych szlaków. Każdy chodzi gdzie chce. A już zwłaszcza owce. Można je spotkać na skałach, klifach, na wspólnych pastwiskach. Każda jest oznakowana przez swego właściciela plamą w odpowiednim kolorze.
Trochę się spieszę, bo chciałbym znowu spróbować dotrzeć we wskazane przez Boba miejsce. Po południu zaczyna się burza, ale mimo to wracam na Trotternish i jeszcze raz skręcam przy hotelu w Uig. Tym razem magia ukazuje się w pełnej krasie. Pod wieczór wiatr przegania chmury i zza wzgórz wyziera słońce, podbarwiając krajobraz różem, niebo przecina tęcza, a pod nią widzę maleńkie jezioro otoczone maleńkimi górkami, na których rosną maleńkie drzewa. Oto Fairy Glen, czyli Dolina Wróżek. Najpiękniejsze miejsce na całej Skye.
Blisko ognia
Most łączący wyspę z głównym lądem otwarto w 1995 r. Wcześniej był tylko prom, z którego nadal trzeba korzystać, jeśli chce się zwiedzić resztę archipelagu Hebrydów. Sęk w tym, że morze nie liczy się z nikim.
Jestem na wyspie Lewis. Trwa sztorm i od dwóch godzin czekam w porcie na prom do Portree. W kapitanacie wiedzą tylko, że wypłynął, ale nie ma z nim łączności. Obok przysiadł na walizce staruszek. Skręcając papierosa, uśmiecha się i zagaduje. Zwracam uśmiech, ale nie rozumiem ani słowa, bo mówi w gaelic, rdzennym języku wyspiarzy. Pojawia się kolejny mężczyzna. Opowiada, jak tu się podróżuje, jak ludzie zrzucają się na benzynę i bilet na prom, kiedy muszą wspólnie płynąć z wyspy na wyspę do pracy. I że gorąca herbata jest podstawowym prawem wędrowca. Bardzo angielskie – zdawałoby się, ale nie.
Kiedy po sześciu godzinach prom wreszcie dociera, dzwonię do Normy, żeby uprzedzić, że będę bardzo spóźniony. Ale ona już wszystko wie i przyśle na przystań Boba.
Późną nocą siadamy przy herbacie i wtedy dowiaduję się, o co w tym wszystkim chodzi. Norma urodziła się i wychowała w tzw. czarnym domu, jednoizbowej chacie z ciemnego kamienia, której centralny punkt to palenisko z torfem. Te domy nauczono się tu budować w XII w. – od wikingów. Ogień musiał w nich płonąć nieustannie, a każdy zbłąkany wędrowiec miał prawo się przy nim ogrzać. Gdy w latach 70. XX w. (sic!) ostatni wyspiarze przenieśli się do nowoczesnych „białych domów”, tradycyjne paleniska poszły w odstawkę (ale bynajmniej nie torf). Mieszkańcy nadal też dbają, by zawsze mieć ciepły czajnik. Bo zbłąkany wędrowiec ma prawo ogrzać się herbatą.
Warto zobaczyć
- Półwysep Trotternish
- Old Man of Storr (Starzec ze Storr)
- Quiraing (Igła, Więzienie i Stół)
- Staffin Beach (ślady dinozaurów!)
- Ruiny zamku Duntulm (w XVII w. siedziba rodu MacDonaldów, zażartych wrogów MacLeodów)
- Wodospad Mealt
- Kilt Rock
- Fairy Glen
- Wzgórza Cuillin
- Fairy Pools
- Loch Coruisk (piękne jezioro; długa wycieczka albo można wybrać się tam łodzią)
- Destylarnia whisky Talisker (otwarta dla zwiedzających)
- Zamek Dunvegan (siedziba głowy klanu MacLeodów nieprzerwanie od ponad 800 lat)
- Coral Beach
---------------------------
Ceny
Przelot do Glasgow: ok. 300–600 zł w jedną stronę.
Dojazd do Portree: ok 50 funtów, zależnie od linii.
Wynajęcie samochodu: zależnie od klasy, 40–60 funtów za dzień.
Nocleg: od 25 funtów od osoby za noc, średnio 35 funtów w B&B i ponad 50 funtów w hotelach.
Jedzenie: obiad dla jednej osoby 12–15 funtów, w pubie 8 funtów.
Kurs łodzią spod zamku Dunvegan do kolonii fok szarych: 6 funtów.
Więcej możesz przeczytać w 3/2016 (6) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.