Afera „Dziwexu”, czyli Polki na eksport
Afera "Dziwexu" ,fot. FORUMz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 1/2023 (88)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
W 1980 r. w warszawskiej prasie ukazuje się ogłoszenie: „Dzielnicowy Dom Kultury Ochota przy współpracy z Biurem Imprez Artystycznych Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych organizuje żeński zespół baletowy dla potrzeb estradowych. Wymagane ukończenie 18. roku życia, pożądane świadectwo dojrzałości, proporcjonalna budowa ciała. Wzrost od 168 do 172 cm”. Wkrótce podobne oferty trafiają też do prasy regionalnej, m.in. do Krakowa, Łodzi i Rzeszowa.
Kwalifikacja odbywa się w warszawskim Hotelu Europejskim. Ponieważ zgłasza się bardzo wiele dziewcząt, także z prowincji, organizatorzy zapewniają im zakwaterowanie. Niektóre pierwszy raz nocują w hotelu i odbierają to jako przedsmak przyszłej kariery.
Kandydatki oceniane są przez komisję ZPR złożoną z choreografów oraz włoskich impresario. Okazuje się bowiem, że występami Polek zainteresowane są także włoskie agencje artystyczne: Oliviero oraz Thea Maggioli.
Kandydatki zgłaszają się tysiącami. Kilka miesięcy później prasa oszacuje, że ZPR zrekrutował w ten sposób do zagranicznych występów 1,5 tys. młodych dziewcząt. W smutnej rzeczywistości PRL możliwość wyjazdu na Zachód do pracy na scenie, w dodatku bez artystycznego wykształcenia, to dla młodych Polek bajka.
Atrakcja z tłem
Niestety, szybko się okazuje, że ta bajka nie ma najlepszego zakończenia. W marcu 1981 r. tygodnik „Antena” publikuje materiał śledczy „Dziwex i mafia”. Dziennikarz Jan Śpiewak pisze, że to „największa afera handlu żywym towarem w historii polskiej kryminalistyki”, a nawet „największa wykryta tego typu afera w Europie od 1945 r.”. Twierdzi, że pod płaszczykiem proporcji polskiej kultury, ZPR tak naprawdę rekrutuje młode Polki do pracy seksualnej, a włoskie agencje artystyczne, które sprowadzają „artystki” znad Wisły, są opanowane przez mafię.
„Są dowody – pisze redaktor »Anteny« – że do roku 1980 wysłano do Włoch około 300 rzekomych balerin, a podejrzewa się, że ta liczba może być pięciokrotnie większa. Dziewczyny się rozpiły, a większość wylądowała jako prostytutki na autostradzie. Milicja oceniła, że naganiacze z Polski zarobili na tym nielegalnym procederze co najmniej milion dolarów”.
Kilka dni później telewizja emituje reportaż „Atrakcja z tłem”. Odwrócone tyłem do kamery blondynki opowiadają, że w słonecznej Italii przeżyły piekło. Jeden z pracowników ZPR przyznaje, że za wysyłanie „tancerek” na Zachód brał od Włochów wielkie łapówki.
Wybucha ogólnonarodowy skandal, sprawą żyją niemal wszystkie redakcje w Polsce. „Dziewczyny musiały mieć odpowiednie rozmiary w biuście, talii i biodrach, powinny mieć odpowiednio długie nogi i – w miarę możliwości – krótki rozum” – pisze Bożena Basiewicz w czasopiśmie „Nadodrze”. „Liczyły się tylko warunki zewnętrze. Kwalifikacje nie miały znaczenia. Kelnerkom, kioskarkom, sprzedawczyniom, fryzjerkom, dziewczynom innych zawodów proponowano zagraniczne kontrakty. Po parodniowym, fikcyjnym w istocie przeszkoleniu otrzymywały fikcyjne zaświadczenia” – wtórowała na łamach „Tygodnika Kulturalnego” Krystyna Świątecka.
Prasa pisze, że zamiast na estradę, Polki trafiają do prowincjonalnych klubów w okolicy Florencji i Mediolanu o wiele mówiących nazwach Rosa Pantera, Blue Notte, Omnibus czy Moulin del Topo. Według dziennikarzy, tak naprawdę są to domy publiczne kontrolowane przez mafiosów. „Przy wejściu stał ich człowiek ze spluwą w ręku. Młodym Polkom odbierano na dzień dobry paszporty. Za stroje płaciły w naturze. Ich polscy naganiacze za każdą blondynę otrzymywali 500 dolarów plus trzy „zielone” za jeden dzień zaliczania przez nią klientów” – napisze po latach w reportażu sądowym dziennikarka Halina Kowalik.
Dziennikarz „Anteny” donosi: „Aby bez kłopotów móc wysłać z Polski partię dziewczyn, podejrzani wyszukiwali tzw. atrakcję (mógł to być przykładowo akrobata albo iluzjonista) oraz dodawano »tło«. Atrakcja dochodów nie przynosiła, dawano artyście pokoik, zagwarantowaną w kontrakcie sumkę i pilnował jej gangster. Lepiej było z pokoju nie wychodzić – Franco czy Mauro bez żartów grozili odstrzeleniem najpierw lewego, potem prawego ucha. (…) Dla dziewcząt wystawiano zaświadczenie, że są adeptkami »Sceny pod kopułą« i tak sprawa ich kwalifikacji była załatwiana”.
Słowo „Dziwex” pojawia się po raz pierwszy na łamach „Anteny”. Określenie przylgnie do sprawy na stałe, dziś jest nawet w Wikipedii. – Połączenie pejoratywnego rzeczownika „dziwka” z sufiksem -ex, charakterystycznym dla nazw przedsiębiorstw okresu późnego socjalizmu, jak np. Pewex, może wskazywać na negatywny stosunek do kobiet – ocenia historyczka Anna Dobrowolska w książce „Zawodowe dziewczyny. Prostytucja i praca seksualna w PRL”. Jeszcze w 1999 r. językoznawca prof. Jan Miodek w książce „Rozmyślajcie nad mową” uzna je za wyraz językowego dowcipu Polaków. Najwyraźniej nikt nie dostrzega, że jest ono obraźliwe nie dla sprawców afery, ale jej ofiar.
No mafioso, no Sing-Sing
Trzy miesiące po publikacji w „Antenie” Komenda Główna Milicji Obywatelskiej informuje o wszczętym śledztwie w sprawie afery. Ujawniane są szczegóły procederu. Okazuje się, że część dostawała paszporty służbowe jako pracownice ZPR. Formalnie były tancerkami, członkiniami zespołów baletowych o wdzięcznych nazwach Mette Show, Lady Shic, Berdo Show i Li-U-Fa.
Podobno za każdy dzień pracy wysłanej na Zachód „artystki” ZPR inkasuje 220 dol., z czego 33 dol. wypłaca dziewczynom. Ta ich dniówka to mniej więcej równowartość miesięcznej pensji w Polsce. Pieniądze wysyłane są za pośrednictwem polskiego konsulatu w Mediolanie.
„Przesłuchaliśmy 40 tancerek, które wróciły z Włoch – informuje rzecznik prasowy MO. – Śledztwo jest trudne, gdyż dziewczyny boją się mafii, a działania przestępcze naganiaczy nosiły znamiona legalności. W ZPR kwalifikacją dziewczyn do wyjazdu zajmowały się bowiem uprawnione do tego komisje – dodaje.
Pracownicy państwowej firmy artystycznej idą w zaparte. – Jako kierownik działu eksportu i importu ZPR podpisałem w ubiegłym roku zgodę na wyjazd do Włoch kilku zespołów variété. Być może ktoś pod szyldem mojej instytucji organizował nielegalny transport? – broni się na łamach „Kulis” jeden z pośredników. – Włoski impresario może nie był zbyt wykształcony, bo ukończył sześć klas szkoły powszechnej, ale bardzo się angażował w eksport polskich grup tanecznych – zauważa.
Z kolei Stanisław N., dyrektor ZPR, wyjaśnia: – Eksportując nasze zespoły, zarabiamy na honoraria dla artystów zagranicznych sprowadzonych do Polski.
Mimo to dochodzi do aresztowań. Za kratki trafia kilku pracowników ZPR oraz dwóch Włochów, którzy akurat przyjechali do Polski, by podpisać kontrakt na kolejne „tancerki”.
Tygodnik „Antena” relacjonuje: „Wczesnym rankiem do apartamentów zajętych przez włoskich impresariów weszły dwie pięcioosobowe grupy milicjantów. Nie pomogły rozpaczliwe tłumaczenia, że »no mafioso, no politica, no Sing-Sing«. Dowodów przeciwko nim zebrano wystarczająco dużo”.
Dziennikarze prześcigają się w ujawnianiu szczegółów śledztwa. Rozmawiają z poszkodowanymi, do których namiary dostają od milicjantów. – Trzy dziewczyny z naszej grupy tanecznej miały pecha, zaszły w ciążę. W innych grupach było jeszcze gorzej – mówi w „Życiu Warszawy” anonimowa 20-latka.
Okazuje się, że zadaniem polskich dziewcząt nie są wcale występy estradowe. Ich obowiązkiem jest „robić konsumpcję”. Co to znaczy? Mają siadać na wabia przy stolikach gości, upijać ich, zapraszać do znajdujących się w lokalu boksów za przepierzeniem i namawiać do zamawiania drogich alkoholi.
– Było trudno. W lokalu nie było sali z parkietem do tańca, tylko boksy jak dla koni. A w nich stolik i kanapa. Nie chciałam za nic do tych boksów. Nieraz dostałam za opór po twarzy. Czasem wystarczało, abym klientów upijała, a klient mnie wtedy obśliniał i obmacywał – mówiła redaktorowi Mariola z Rzeszowa na łamach „Ekspresu Reporterów”.
W tym samym czasie włoska policja aresztuje Mario Gaviraghi, właściciela agencji Thea Maggioli. W jednym z należących do niego lokali znaleziono bowiem dziewczynę uduszoną pończochą wciśniętą do gardła. W języku mafii to ostrzeżenie dla innych, by za dużo nie mówiły.
– Śledztwo w Polsce dopiero się rozwija. W Komendzie Głównej MO zeznają handlarze żywym towarem i ich ofiary, a także rodziny, które nie potrafią się pogodzić z nieszczęściem i hańbą córek – pisze „Antena”.
Konsumpcja nieobowiązkowa
Cała sprawa się jednak komplikuje, gdy zabierają głos pokrzywdzone. Do redakcji opisujących aferę „Dziwexu” przychodzi list od Polek występujących w lokalach agencji „Oliviero”. „Dowiedziałyśmy się, że pracujemy w domu publicznym, pod lufą strażników mafii. Jest to dla nas ogromna obraza […]. Od momentu przybycia do Włoch możemy swobodnie się poruszać po całym kraju, nie rozumiemy, na jakiej podstawie pisze się, że nasi impresariowie to przestępcy”.
List nie zostaje opublikowany, ale być może to właśnie on skłania Macieja Piotrowskiego, dziennikarza „Kulis”, do tego, by przyjrzeć się tematowi dokładniej. Postanawia pojechać do Włoch i zobaczyć na miejscu, jak wygląda proceder wykorzystywania młodych Polek w podejrzanych lokalach.
Taki wyjazd to wtedy duży wydatek, potrzebne są dewizy. Tymczasem macierzysta redakcja nie daje mu pieniędzy na zagraniczną delegację. – Uparty młody reporter wziął dla niepoznaki delegację do Poznania i okazyjnym transportem dojechał do Alessandrii we Włoszech, do agencji Oliviero. Rozmawiał z Polkami pracującymi w tym lokalu – pisze dziennikarka sądowa Helena Kowalik.
Spotkane na miejscu Polki przyznają, że w klubach o żadnych występach tanecznych nie było mowy. Ale przecież one, jadąc do Włoch, doskonale wiedziały, że tak będzie. Żadna z nich z tańcem nie miała przecież nic wspólnego i było to oczywiste już na etapie komisji kwalifikacyjnej w Hotelu Europejskim.
Czy czuły, że pracują w klubach pod przymusem? Nie do końca. Po wygaśnięciu kontraktu tancerki z Mette zrywają kontakty z ZPR i… przedłużają pobyt za granicą, dogadując się z włoską agencją bezpośrednio. – Nie wiadomo, po co gazety to rozgrzebują. Wyjechałam, zobaczyłam kawałek świata, zarobiłam. Kupuję mieszkanie spółdzielcze. A tak to bym do emerytury stała za bufetem na stacji kolejowej w mojej miejscowości – mówi reporterowi jedna z rzekomo poszkodowanych kobiet.
Bożena M., kierowniczka zespołu Lady Shic, przekonuje go, że nikt jej do niczego nie zmuszał. – W umowach sporządzonych w biurze ZPR było zastrzeżenie, że tak zwana konsumpcja jest nieobowiązkowa – przekonuje.
Helena Kowalik: „Miały siedzieć przy stoliku choćby całą noc i prowokować klientów, aby postawili butelkę szampana. Może nie było wygodnie, ale gdy się było miłą dla klienta, sprezentował zagraniczny sweterek czy rajstopy. Również w miejscowym komisariacie policji zapewniono polskiego dziennikarza, że karabinierzy często kontrolują miejscowe lokale rozrywkowe i żadna blondynka nie skarżyła się na złe traktowanie”.
Girls Polish export from PRL
Po powrocie do Polski redaktor Piotrowski rozmawia z oficerem milicji prowadzącym śledztwo. Ten przyznaje, że polska prasa trochę rozdmuchała sprawę. – Dziennikarzom się wydaje, że w aferze „Dziwexu” chodzi o prostytucję w takim naszym wydaniu. Jest inaczej. Dziewczyny wyjeżdżały do Włoch pod pozorem występów i będą obstawały przy tym, aby nie nazywać pewnych spraw po imieniu. We Włoszech dostały się w tryby systemu. Zaraz po przyjeździe były zaznajamiane z regulaminem agencji, który rzeczywiście jest rygorystyczny. Ze swoich pokoi wychodziły tylko do pracy, o godzinie 22. Do południa spały. W lokalu ich stałe miejsce było na tzw. wystawie, czyli przy stolikach na środku sali. Nie znały języka, z klientami porozumiewali się kelnerzy, którzy też informowali, czy blondynka jest, jak to określali, już »ujeżdżona«, czy też dopiero debiutuje. Młode Polki na pewno wiedziały jedno: mają zwabić do stolika klienta i namawiać go do konsumpcji w loży za przepierzeniem. Jeśli były oporne, właściciel dołączał do grupy dwie, trzy prostytutki i po kilku dniach te oporne dostrzegały, że nowe koleżanki zarabiają więcej, cieszą się względami szefa i otrzymują od klientów prezenty. I raczej już się nie stawiały”.
Po artykułach Piotrowskiego liczba składanych we włoskiej ambasadzie przez młode Polski wniosków o wizy wzrasta wielokrotnie.
Wszystko wskazuje więc na to, że proceder zasadniczo nie polega na zmuszaniu Polek do prostytucji, choć prawdopodobnie takie przypadki też się zdarzały. Ich praca we Włoszech polega raczej na nakłanianiu pijanych klientów do kupowania drogich alkoholi. Rzecz jasna, część dziewcząt nawiązuje seksualne relacje z klientami. Na ogół nie opowiadają one o tym jak o traumie, nie brakuje takich, które uważają, że to dla nich szansa na odbicie się od finansowego dna.
Tyle że polska prasa, a częściowo też milicja i prokuratura, wpada w ton moralnej paniki i oburzenia. „Należy domniemywać, że wszelkie nocne kluby we Włoszech, zwłaszcza te, w których mężczyzna może za pieniądze poderwać zagraniczną blondynkę, muszą niejako automatycznie podlegać syndykatowi zbrodni kontrolowanemu przez wszędobylską mafię” – pisze dziennikarz „Ekspresu Reporterów”. Przy okazji postanawia wyeksponować fakt, że jeden z zamieszanych w proceder pracowników ZPR (w śledztwie zarzucono mu branie łapówek za werbowanie dziewcząt) jest gejem. „Ten homoseksualista, który sprawy moralności miał chyba dawno za sobą, potrzebował pieniędzy przede wszystkim na zaspokajanie kosztownych namiętności”.
Sprawą zaczyna żyć niemal całe społeczeństwo. Przebojem staje się utwór napisany przez piosenkarza i satyryka Rudiego Schubertha:
Zośka miała lat dwadzieścia, oraz ojca na kolei,
Grzyb na ścianie w domu osiadł, młodszy brat się wykoleił.
Bieda, w domu była wielka bieda, przeczytała, że dla chleba,
może sprzedać swą urodę, i wyjechać gdzieś za wodę,
wraz z baletem Italiano, tak w gazecie napisano.
Dziwex, dziwex, interes złoty
jadą dziewczyny do Włoch, na roboty,
Dziwex, dziwex, dla wszystkich sfer
girls Polish export from PRL
Doświadczyć innego świata
Zdaniem Anny Dobrowolskiej, cytowanej już autorki książki o pracy seksualnej w PRL, sprawa wywołuje tak wielkie poruszenie opinii publicznej, bo nakłada się na „moralną rewolucję” 1980 r. – Aferę „Dziwexu” ujawniono w nieprzypadkowym momencie. Pierwsze prasowe doniesienia na temat milicyjnego śledztwa pojawiły się wiosną 1981 r., na fali karnawału „Solidarności”. W odpowiedzi na sensacyjny reportaż Jana Śpiewaka swój komentarz do afery wystosowała Międzyzakładowa Komisja Koordynacyjna NSZZ Solidarność Pracowników Zakładów Rozrywkowych. Autorzy oświadczenia przekonywali: „Ujawnienie opinii publicznej afery tego typu o charakterze i zasięgu dotąd w niespotykanym w naszym kraju było pod każdym względem konieczne. Stało się to możliwe dzięki zmianom dokonującym się w Polsce po sierpniu 1980 r.”.
Jednocześnie Dobrowolska podkreśla, że w latach 70. praca seksualna w Polsce bardzo zmieniła swoje oblicze. – Rozpoczynają ją kobiety traktujące to jako szerszy plan emancypacji ekonomicznej poprzez małżeństwo z cudzoziemcem czy wyjazd za granicę. W ciągu nocy zarabiały tyle, ile robotnik przez miesiąc – ocenia w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej”. – Wśród kobiet pojawia się wtedy przeświadczenie, że w pracy nie chodzi tylko o pieniądze, choć one są bardzo ważne, bo nie tylko dają możliwości konsumpcyjne, ale też możliwość doświadczenia innego świata. To już nie są dziewczyny pochodzące ze „społecznego marginesu”, które przyjechały do miasta, by zarobić na życie. W dokumentach milicyjnych czy artykułach prasowych z tego okresu kobiety pracujące seksualnie to raczej dziewczyny przesiadujące w kawiarniach luksusowych hoteli, w których pojawiali się cudzoziemcy. Piją drogi alkohol, noszą kosztowne ubrania i perfumy oraz nawiązują relacje z inżynierami z Zachodu czy biznesmenami z krajów arabskich – dodaje historyczka.
Tyle że ówcześni dziennikarze, a także eksperci, na ogół za tym nie nadążają.
Jednoznaczne propozycje
Akt oskarżenia trafia do sądu dopiero w 1984 r. Na ławie oskarżonych zasiadają pracownicy ZPR, zarzuca im się bardzo poważne przestępstwo handlu żywym towarem, czerpaniu zysków z nierządu oraz nadużyć walutowych. Wypuszczeni za kaucją Włosi dawno są w swojej ojczyźnie i, rzecz jasna, nie zamierzają się stawić przed polskim wymiarem sprawiedliwości. Umowy o ekstradycji między komunistyczną Polską a kapitalistycznymi Włochami wtedy, rzecz jasna, nie ma.
Problem w tym, że przed sądem większość zarzutów się nie potwierdza.
„Przewód sądowy szybko rozwiał mity tworzone wokół sprawy” – napisze po latach we wspomnieniach adwokat Stanisław Zabłocki, który występował podczas procesu jako obrońca. – „Okazało się, że w rzeczywistości nikt nikogo do niczego nie zmuszał, no, a jeśli nawet niektóre z dziewcząt nawiązywały intymne kontakty z cudzoziemcami (co zresztą było rzadkością), to czyniły to z własnej inicjatywy. Jako osobom pełnoletnim nie można im było tego zabronić. Atmosfera procesu siadła. Z sali momentami wręcz wiało nudą. Może tylko stopień urody zeznających w sprawie świadków był ponadprzeciętny. Kolejny wezwany świadek. I znów padają znane już wszystkim na pamięć pytania:
– Czy ktoś nakłaniał świadka do nieprzystojnych zachowań?
– Ale skądże.
– Czy zdarzało się, że składano pani we Włoszech dwuznaczne propozycje?
– Te propozycje, Wysoki Sądzie, były, prawdę mówiąc, zupełnie jednoznaczne. Ale propozycje takie spotkały mnie i spotykają nadal także na terenie Polski, a ja po prostu wiem, jak na nie reagować”.
Niskie przepierzenia
Przed sądem wychodzi też na jaw, że prowadzący śledztwo milicjanci i prokuratorzy… nigdy nie byli we Włoszech. Nie rozumieli różnicy między „konsumpcją” a „prostytucją”, a zeznania zbierali tak, by seksaferę jak najbardziej podkręcić. Ze wszystkich osób badających sprawę jedyną osobą, która pofatygowała się do Włoch, jest dziennikarz Jan Piotrowski. Odwiedził podejrzane kluby i na miejscu rozmawiał z ofiarami. Z tego powodu sąd traktuje go jako kluczowego świadka.
– Jak wysokie były przepierzenia, które oddzielały boksy w klubach? – pyta przewodnicząca składu sędziowskiego.
– Raczej niskie – odpowiada dziennikarz.
Ostatecznie zapadają też niskie wyroki. Dotyczą one zresztą tylko transakcji walutowych. Kierownik działu eksportu i importu ZPR dostaje dwa lata w zawieszeniu i grzywnę. Pozostali urzędnicy – po roku w zawiasach plus grzywny.
– Rozgłos, jaki nadano aferze o publicznej nazwie „Dziwex”, utrudnił dotarcie w czasie procesu do prawdy materialnej – mówi w uzasadnieniu wyroku sąd.
Post scriptum
Jak odnotuje po latach dziennikarka Helena Kowalik, po procesie agencja Oliviero zerwała wszystkie kontakty z polskimi kontrahentami występującymi pod szyldem ZPR. Ale już latem 1985 r. w Omnibusie występował polski zespół taneczny sprowadzony za pośrednictwem Pagartu.
Więcej możesz przeczytać w 1/2023 (88) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.