Hortex, czyli afera, której nie było

Horteks
Pierwszy koktajlbar Horteksu wystartował w maju 1973 r. Fot. NAC.
Afera Horteksu była jednym z największych skandali gospodarczych przełomu epoki Gierka i Jaruzelskiego. W jej wyniku oskarżonych ukarano głównie za to, że mieli żyłkę do interesów. Całej sprawy by zresztą nie było, gdyby zwierzęta w zoo w Oliwie chciały jeść spleśniałe rodzynki.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 7/2023 (94)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

1977 r. do luksusowych, wyjątkowo modnych koktajlbarów Horteksu w Warszawie przy ul. Świętokrzyskiej i przy pl. Konstytucji przychodzi na kontrolę pracownica Ministerstwa Finansów. Gdy sprawdza dokumentację, dziwi ją, że ogromna część bakalii została w ostatnich kilkudziesięciu miesiącach uznana za niezdatne do spożycia i wyrzucona na śmietnik. A przecież produkty, z których firma robi desery, zawsze były w Horteksie najwyższej jakości! Znajduje też 400 rachunków za segregację suszonych owoców mającą oddzielić te zepsute od zdatnych do spożycia. Jej zdaniem  zarówno utylizacja słodkich odpadów, jak i prace segregacyjne to jedna wielka fikcja. Tak naprawdę pracownicy państwowego giganta spożywczo-restauracyjnego dokonywali zagarnięcia mienia publicznego.

Wkrótce po inspekcji skrupulatnej kontrolerki prokuratura stawia zarzuty pracownikom i ajentom Horteksu. Według śledczych firma Agros (pośrednik między importowaną żywnością a polskimi przedsiębiorstwami) dostarczyła do warszawskich barów tej firmy 158 t rodzynków, 74 t orzechów włoskich, 10,5 t wiórków kokosowych i 20 t migdałów za połowę ceny. Tak naprawdę bakalie były pełnowartościowe, ale na papierze wpisywano, że są częściowo zepsute. Za operację brano grube łapówki. Podejrzani zostają oskarżeni o zagarnięcie mienia wartości prawie 10 mln zł. Sam tylko dyrektor naczelny Horteksu, Marian Lis, miał wziąć do własnej kieszeni 1,2 mln zł.   

Pierwszych podejrzanych milicja aresztuje jeszcze przed końcem 1977 r. Za kratki trafiają wtedy m.in. Marian Lis, Franciszek Kasperczak, ajent popularnego baru przy pl. Konstytucji, oraz Eugeniusz Wirkowski, również ajent jeszcze bardziej słynnego lokalu Horteksu przy ul. Świętokrzyskiej. 

Wieczorem, po konferencji prasowej prokuratury w tej sprawie, na wystawie koktajlbaru w Śródmieściu ktoś pisze farbą: „Łapówkarze pod sąd!”. 

Rodzynki z odzysku

Nie da się ukryć, że wszystko to wygląda na koszmarny koniec wspaniałej bajki. Początki luksusowych, jak na owe czasy, koktajlbarów Horteksu przypadają na pierwszą połowę dekady Gierka. W maju 1973 r. ta mająca siedzibę w Górze Kalwarii wielka firma spożywcza otwiera pierwszy tego typu lokal przy ul. Świętokrzyskiej. Niemal codziennie przeżywa on oblężenie. Tuż po otwarciu placówki dyrekcja szacuje jej roczny obrót na nieco ponad 0,5 mln zł. W rzeczywistości sięga on 14 mln. Warszawiacy i turyści stoją godzinami w kolejce do lokalu, by delektować się bitą śmietaną z arbuzem, słynnymi lodami Casatte czy kultowym deserem Ambrozja. „Piękne nowoczesne wnętrza, dobra obsługa i smakowite desery to główne atuty otwartego ostatnio na Ścianie Wschodniej ulicy Marszałkowskiej owocowego koktajlbaru Hortex” – zachwyca się prasa. Mieszkańcy stolicy rzeczywiście są zachwyceni, zwłaszcza że w tym samym miejscu wcześniej znajdował się dosyć podły bar Poziomka.

Dobra sława lokali przekracza granice Polski. W 1977 r. do księgi życzeń i zażaleń kawiarni przy pl. Konstytucji wpisuje się minister handlu zagranicznego Związku Radzieckiego: „Do zobaczenia za trzy lata u nas w wiosce olimpijskiej”. Kilka miesięcy wcześniej szef Horteksu Marian Lis opowiada w telewizyjnym Studio 2, skąd się wzięły warszawskie bary jego firmy. Twierdzi, że będąc na urlopie w Zakopanem, trafił na wyjątkowe lody w tamtejszej kawiarni „Słodka”, zaproponował właścicielowi cukierni, by przeprowadził się do stolicy i pomógł w organizacji sieci nowych lokali pod marką jego przedsiębiorstwa. 

„To był przepis na sukces” – pisała w 1981 r. na łamach „Życia Literackiego” dziennikarka sądowa Barbara Seidler. „Jak najmniej administracji. Ludzie zatrudnieni na półetatach, tacy, co to rano idą do swoich przedsiębiorstw, odsiadują osiem godzin, a po południu zjawiają się w koktajlbarze i robią swoją robotę. Kelnerki, blokierki i kasjerki zarabiają oficjalnie znacznie więcej niż w innych restauracjach. W dni świąteczne i przedświąteczne przybiegają studentki i uczennice szkół licealnych. Mogą pracować albo cztery godziny, albo osiem godzin, praktycznie zawsze robota się znajdzie. Wypłata od ręki. Klienci też byli zadowoleni. Na stolik czekało się kilkanaście minut, ciasta, lody i galaretki znikały z półek i szaf chłodniczych. Codziennie świeże dostawy owoców z Góry Kalwarii, receptura przestrzegana nie tylko w dniu otwarcia”.

Kwitnący, można powiedzieć wręcz wzorcowy biznes zaczyna jednak przeżywać kryzys w połowie lat 70. W połowie dekady Gierka zaczyna się powoli kryzys, zaopatrzeniowcy zaczynają mieć kłopot z dostarczaniem koktajlbarom produktów niezbędnych do przyrządzania deserów. Najbardziej brakuje luksusowych, sprowadzanych zza granicy bakalii. Pośredniczące w imporcie przedsiębiorstwo Agros dostaje odgórnie sporządzone państwowe listy odbiorców planowych, na której – niestety – nie ma Horteksu.

Surowców zapewnianych przez centralę ciągle brakuje, ajenci próbują więc sztukować braki zakupami na warszawskich bazarach. Ale ceny są tak wysokie, że produkcja i sprzedaż deserów przestaje się im opłacać. Przykład? Jak podaje dziennikarka sądowa Halina Kowalik, która relacjonowała proces Horteksu w prasie, państwowa cena za kilogram truskawek, którą trzeba było wpisać do bilansu przedsiębiorstwa, wynosi wtedy 37 zł. Faktycznie ajent kupuje te owoce na wolnym rynku po 90 zł. Wirkowski, ten z lokalu przy Świętokrzyskiej, zezna przed sądem. – Musiałem kombinować. Wycofywałem to, co oszczędziłem z odpisów na ubytki naturalne. Albo ukrywałem przed centralą część utargu, nie wykazując go w raportach kasowych. Ale z dnia na dzień było coraz gorzej. Tylko klienci jeszcze o niczym nie wiedzieli i godzinami czekali w kolejce na miejsce przy stoliku.

Jak powie później śledczym inny ajent, Kasperczak, ratunek przychodzi niespodziewanie ze strony pracownic Agrosu. Po zjedzeniu melby przy pl. Konstytucji wchodzą one do gabinetu ajenta i proponują kupno dużej partii rodzynek za pół ceny. Ich jedyną wadą jest to, że są trochę spleśniałe. Przy odrobinie dobrej woli można je jednak uzdatnić. A właściwie – zgodnie z ówczesną nomenklaturą – „poddać rekondycji”. 

Pleśń zbierana sitami

Jakie jest źródło pochodzenia nadpsutych rodzynek? Sprawa jest na tyle skomplikowana, że trzeba by ją wyjaśnić nieco dokładniej. Otóż w latach 70. do portu w Gdyni państwowe przedsiębiorstwa sprowadzają luksusowe towary spożywcze, z których – w wyniku nieudolności państwowych firm – ogromna część się psuje. „Przesłuchiwany w prokuraturze w związku z aferą Horteksu kierownik działu przypraw i owoców suszonych w Agrosie opowiadał o workach spleśniałego pieprzu, figach z zasuszonymi muszkami w środku owocu czy papryce z opiłkami żelaza. Szczególne dużo niszczyło się bakalii. Na przykład w 1974 r. na statku „Wieliczka” zapleśniało podczas jednego kursu 25 t rodzynek. Agros próbował opchnąć zepsuty towar do zoo [w Oliwie-red.] (po złotówce za kilogram), ale udało się tylko raz, bo zwierzęta zachorowały. Na domiar złego przedsiębiorstwo płaciło w magazynach portowych wysokie rachunki za przechowywanie zagranicznych delikatesów” – napisze w reportażu sądowym Halina Kowalik.

Inny przykład takiego marnotrawstwa przytacza „Życie Literackie” z 1981 r. Zeznaje pracownik Agrosu: „W roku 1971 sprowadziliśmy cynamon w laskach z Cejlonu To były lata, w których limity dewizowe na suszone owoce dla potrzeb rynku wewnętrznego nie były tak obcinane. A więc nadchodzi ten cynamon po 5, 10, 15 ton. To towar lekki, więc zabierał masę miejsca w magazynach. Zapłaciliśmy, kary bo sanepid wszystkie partie towaru zdyskwalifikował. Gdy już w magazynach zebrało się 115 ton cynamonu, czyli wielkość rocznego zapotrzebowania, a sanepid nie ustępował, postanowiliśmy reeksportować cynamon do Holandii. Holendrzy kupili go od nas z naszą stratą, a ponieważ zamówienie na ten towar z rynku wewnętrznego stale nad nami wisiało, zakupiliśmy w Holandii cynamon mielony. Tego już sanepid nie zdyskwalifikował, ale Holendrzy nie mogli się nadziwić, co my wyrabiamy. »Przecież myśmy przemełli wasz cynamon i sprzedaliśmy go wam z powrotem z zyskiem. Czy nie mogliście sami tego zrobić, wszak to prosta czynność?«”.

Wróćmy jednak do połowy lat 70. i rozmowy pracownic Agrosu z szefem kawiarni Horteksu przy pl. Konstytucji. Ich propozycja zakupu nadpsutych rodzynek wydaje się Franciszkowi Kasperczakowi całkiem sensowna. Już wkrótce firma kupuje aż 55 t zdyskwalifikowanych przez sanepid bakalii. Technolog kombinatu opracowuje metodę ratowania ich przed dalszym zepsuciem i odzyskania tych, które – jego zdaniem – jeszcze się do czegoś nadają. Opowie o niej w trakcie procesu jeden z oskarżonych, a jego słowa w reportażu sądowym przytoczy Barbara Seidler. „Kupiłem żelazne beczki, wsypywaliśmy tam rodzynki. Dzień przed użytkowaniem, zalewaliśmy je i drewno, kamienie, gwoździe spadały na dno, a pleśń jak piana wypływała na wierzch. Potem sitami zbierało się pleśń”.

Do tej niewdzięcznej roboty zatrudniani są emeryci i więźniowie. Z czasem system zaczyna działać tak perfekcyjnie, że za łapówki udaje się załatwić w Gdyni pełnowartościowe rodzynki, a fakturować je jako wybrakowane. 

Rozluźnione hamulce moralne

W trakcie śledztwa okazuje się, że łapówki towarzyszyły koktajlowemu interesowi od samego początku. Ajenci zeznają, że za umowę pozwalającą im prowadzić lokal musieli płacić dyrektorowi Lisowi nawet 100 tys. zł. Pośrednikiem w załatwieniu zezwoleń był wspomniany cukiernik z Zakopanego, któremu też trzeba było odpalać pokaźną dolę. Ajenci mieli specjalny łapówkarski rytuał – wkładali pieniądze do opakowania po papierosach i zostawiali na biurku dyrektora. Był to warunek konieczny prowadzenia lokalu w centrum stolicy. Często w ramach łapówki przekazywano różnym urzędnikom i dyrektorom także wyroby cukiernicze.  

Prześwietlenie życiorysu Mariana Lisa, który stał na czele łapówkarskiej drabiny, wykazuje, że już wcześniej miał on w swoim życiorysie niezbyt chlubne epizody. Między innymi taki, że w 1965 r. komitet zakładowy PZPR odwołał go ze stanowiska dyrektora Centralnego Zarządu Przemysłu Mleczarskiego. Powód? Remont prywatnego mieszkania z pieniędzy przedsiębiorstwa. Takie wpadki jednak Lisowi w karierze za bardzo nie przeszkadzały – zanim został szefem Horteksu, zasiadał m.in. w gabinetach dyrektora Centrali Handlu Detalicznego w Katowicach, Motozbytu, centrali rybnej, a nawet zaczepił się na wysokim stanowisku z Ministerstwie Handlu Wewnętrznego. „To stare zdarzenie, kiedy wyremontowałem sobie mieszkanie za państwowe pieniądze, rozluźniło moje hamulce moralne” – zezna w czasie procesu Horteksu jako oskarżony. 

Nagły zwrot akcji

Proces oskarżonych zaczyna się pod koniec 1979 r. Na ławie oskarżonych zasiada kilkanaście osób, a prasa przedstawia sprawę jako jedną z największych afer gospodarczych ostatnich lat. Za przywłaszczenie mienia dużych rozmiarów grozi im nawet 25 lat więzienia, a przy zmianie kwalifikacji czynu – nawet kara śmierci. Nic dziwnego, że część podsądnych zachowuje się nieracjonalnie. W trakcie zeznań zdesperowany ajent lokalu przy pl. Konstytucji powołuje się np. na wpis w księdze życzeń i zażaleń dokonany dwa lata wcześniej przez radzieckiego ministra. Za rok olimpiada w Moskwie – może by sąd zdecydował się wypuścić go z więzienia? Umożliwiłoby to mu spełnienie życzenia gościa ze Wschodu i otwarcia stoiska z wyrobami cukierniczymi znad Wisły w wiosce olimpijskiej? Niestety, sędziowie nawet się do tego wniosku nie ustosunkowują.  

W trakcie procesu niespodziewanie następuje jednak nagły zwrot akcji. Kasperczak wycofuje się z wcześniejszych zeznań, w których przyznał się do zagarnięcia mienia państwowego oraz udziale w oszukańczym procesie uzdatniania importowanych bakalii. Owszem, przyznaje się do dawania łapówek, ale robił to tylko dlatego, że szef Marian Lis tego wymagał, wręcz uzależniał od tego procederu możliwość prowadzenia interesu. Przy okazji ujawnia, że w trakcie sprawy śledczy zmuszali go do przyznania się do winy, strasząc zmianą zarzutów na takie, za które grozi stryczek.  

W ślad za nim także inni oskarżeni wycofują się z tego, co wcześniej zeznali. Szefostwo Agrosu zeznaje z kolei, że dokonywane transakcje, choć niestandardowe, były dla obu przedsiębiorstw korzystne. A na czyszczeniu nadpsutych smakołyków Skarb Państwa na pewno nie stracił, a nawet zyskał. Ku zaskoczeniu wszystkich, obrońców oskarżonych popiera biegły powołany przez prokuratora.

W pewnym momencie można odnieść nawet wrażenie, że na ławie oskarżonych siedzą nie pracownicy Horteksu, ale ludowe państwo, z jego nieżyciowymi zasadami i ekonomiczno-administracyjnymi absurdami. 

„W 1973 r. otrzymaliśmy zamówienie, by sprowadzić 600 ton suszonych fig. Transport przyszedł przed Bożym Narodzeniem. Dla handlu wewnętrznego miało pójść z tego 400 ton. Całą partię zdyskwalifikował sanepid. Powód: nadmierna zawartość martwych szkodników – muszek. Uważaliśmy, że towar jest bez zarzutu, więc zaczęliśmy sprawę badać. Okazało się, że figowce są zapylane przez muszki, które następnie giną i zostają w owocu. Jest to naturalne zanieczyszczenie. Oba ministerstwa, handlu wewnętrznego i handlu zagranicznego, interweniowały w Ministerstwie Zdrowia. Ale bez skutku. Sanepid był uparty: „Pilnujcie swoich strat, my pilnujemy zdrowia publicznego. Oczywiście nie mieliśmy regresu, figi poszły na wino, było kilka milionów strat. Post factum udowodniliśmy nasze racje, już dla zwykłej satysfakcji. Poleciłem naszym pracownikom z placówek handlowych w RFN, Szwajcarii, Francji i Anglii zakupić w tamtejszych sklepach po dwie paczki fig z tej samej firmy dostawczej, która sprowadzała je do Polski. Gdy nadeszły, zanieśliśmy je do sanepidu. Zdyskwalifikowano je jako nienadające się do spożycia. Też były w nich muszki” – przytacza zeznania jednego ze świadków „Życie Literackie”. 

W trakcie procesu jeden z oskarżonych, Tadeusz Rutkowski, umiera w areszcie. Ostatecznie jednak z wielkiej afery niewiele zostaje. Sąd uniewinnia wszystkich oskarżonych z najpoważniejszych zarzutów narażenia Skarbu Państwa na straty. Kilka osób zostaje jedynie skazanych za łapówkarstwo. Dyrektor Lis dostaje sześć lat, Franciszek Kasperczak  cztery lata, a Eugeniusz Wirkowski – trzy.

Reporterka Barbara Seidler (1981 r.): „Tak więc z rozdętej przez prokuraturę sprawy Horteksu zostały jedynie łapówki i przestępstwa z ustawy karno-skarbowej, odpadły zaś najcięższe zarzuty aferowego zaboru mienia społecznego. Zostało też pytanie, kto i w jakiej formie zwróci ludziom czas spędzony w aresztach śledczych, a także drugie: czy pan Rutkowski żyłby jeszcze, gdyby nie musiał spędzić tyle czasu w areszcie pod zarzutem zagrożonym olbrzymią karą?”. 

Post scriptum

Afera Horteksu zakończy złotą erę koktajlbarów tej firmy. Brakujące na rynku rodzynki próbowano później zastąpić suszonymi jabłkami, ale ludzie takie wybrakowane desery będą kupować dużo mniej chętnie. Na początku dekady lat 80. lokale Horteksu zaczną świecić pustkami.

Flagowy koktajlbar przy ul. Świętokrzyskiej zostanie zamknięty w 1992 r. W tym samym roku w tym samym lokalu zostanie otwarta pierwsza w Polsce restauracja McDonald’s. Na uroczystym otwarciu honorowymi gośćmi będą m.in. Jacek Kuroń, Agnieszka Osiecka i Kazimierz Górski.

My Company Polska wydanie 7/2023 (94)

Więcej możesz przeczytać w 7/2023 (94) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie