Robert Makłowicz wkracza w biznes. "Nie tęsknię za telewizją, mentalnie czuję się młodszy" [WYWIAD]
Mikołaj Makłowicz, Robert Makłowicz, Ferdynand Makłowicz, fot. materiały prasoweMarka Makłowicz i Synowie wprowadza na rynek spożywyczy produkty inspirowane podróżami kulinarnymi Roberta Makłowicza. Jak przekonują założyciele firmy, każdy z produktów jest starannie przygotowany na bazie autorskich receptur, z wykorzystaniem wysokiej jakości składników. - Naszą misją jest dostarczanie konsumentom wyjątkowych doznań kulinarnych - deklarują.
Jaki mają pomysł, by zrealizować ten cel? O tym rozmawiamy z Robertem, Ferdynandem i Mikołajem Makłowiczami.
Panie Robercie, w wywiadach podkreślał pan, że biznes nigdy specjalnie pana nie kręcił, tym razem jednak synom udało się namówić ojca do współpracy. Jakich argumentów użyli?
Robert Makłowicz: Merytorycznych i pozamerytorycznych, ale o tych drugich oczywiście nie będziemy rozmawiać (śmiech). Synowie jakiś czas temu stwierdzili, że warto wykorzystać moje 30-letnie doświadczenie i zacząć karmić ludzi nie tylko wirtualnie. Uznałem, że to dobry pomysł, zwłaszcza, że lat mi nie ubywa, więc kieruje mną również chęć stworzenia czegoś, co będzie mniej ulotne, niż życie filmików internetowych. Nigdy nie zajmowały mnie zapasy biznesowe, od tego są synowie.
Zapasy biznesowe są bardzo ważne – poczuciem misji nie zbuduje pan prężnie działającej firmy.
R.M.: To jest oczywiste, dlatego mamy rzetelny biznesplan i pewne założenia biznesowe. Z drugiej strony, zawsze kiedy startuję z jakąś inicjatywą, najpierw zastanawiam się, czy ona mnie faktycznie interesuje, a dopiero potem radzę się bardziej doświadczonych osób, na ile wszystko może spiąć się finansowo.
Mikołaj, Ferdynand – to teraz pytanie o waszą perspektywę. Łatwo było przekonać ojca do biznesu?
Mikołaj Makłowicz: Pierwszym krokiem w tym kierunku była współpraca z BP, która zresztą nadal trwa. Jesteśmy bardzo dumni z tego, jak m.in. dzięki nam wygląda dziś Wild Bean Cafe. Byliśmy przy każdym procesie tworzenia "Selekcji Makłowicz" i cały czas współtworzymy jej koncepcję. Powiem więcej: do Polski przyjeżdżają zarządy BP odpowiedzialne za rozwój Wild Bean Cafe w innych krajach, bowiem działalność polskiego oddziału jest wręcz wzorcowa. Cieszę się, że mamy w tym swój udział, nawet podwójnie, ponieważ zyskaliśmy bezcenne doświadczenie, które obecnie przydaje się przy rozwoju firmy Makłowicz i Synowie. Biznes na skalę, w jakiej chcemy działać w ramach nowej marki wymaga codziennego wychodzenia ze strefy komfortu. Razem z bratem chcemy pchnąć dziedzictwo stworzone przez tatę i mamę na nowe tory.
Ferdynand Makłowicz: Wyzwanie, przed jakim stanęliśmy – transformacja marki osobistej, jaką jest tata, w markę biznesową, czyli firmę Makłowicz i Synowie – było ogromnie trudne. Główny cel, jaki postawiliśmy sobie na początku, to taki, by marka Robert Makłowicz nie straciła na autentyczności. Żeby tak się stało, daliśmy rodzicom gwarancję, iż będą mieli wpływ na sprzedawane przez nas produkty - nie wyłożymy na sklepowych półkach czegoś, czego oni nie zaakceptują. To samo tyczy się oczywiście działań marketingowych.
Dlaczego akurat Makłowicz i Synowie? W naszym kraju zdecydowana większość firm to firmy rodzinne, mam wrażenie, że Polacy patrzą na nie łaskawszym okiem. Chcecie wykorzystać te przyzwyczajenia?
M.M: W naszym przypadku częściej jednak słyszymy, że stawianie pierwszych biznesowych kroków w firmie założonej przez rodziców to pójście na łatwiznę.
No tak, „zawód syn”... Wydaje mi się jednak, że to zjawisko coraz rzadsze. Młodemu pokoleniu zaczyna ciążyć dorobek rodziców, gdyż – jak Mikołaj słusznie zauważył – są oceniani przez jego pryzmat. Robią więc wszystko, by się uniezależnić. Wy stoicie do tego w kontrze.
R.M.: To jest klasyczna sytuacja raczej z amerykańskiego filmu, gdzie bohaterem jest młody człowiek, który dopiero co skończył studia, jest zbuntowany przeciwko firmie założonej przez dziadka czy ojca, więc chce zacząć rozwijać coś własnego. W konsekwencji przystępuje do hipisowskiej komuny bądź jedzie pomagać w obozach dla uchodźców na Bliskim Wschodzie. Blichtr i bogactwo go brzydzi. W przypadku Makłowicz i Synowie sytuacja wygląda inaczej, ponieważ wspólnie tworzymy coś nowego – jedyne, co wnoszę to nazwisko, na które pracowałem latami. Moi synowie nie są obowiązkowymi dziedzicami jakiegoś spadku biznesowego, którego po prostu mogliby nie chcieć przyjąć. Jeśli firma odniesie sukces, to będzie to wspólny sukces całej naszej rodziny.
Inna kwestia. Dzieci rodziców, którzy firmy rozwijali chociażby w latach 90., widzieli jakim kosztem się to odbywało – kultura, żeby nie powiedzieć brzydkiego słowa, ciężkiej pracy, obowiązki siedem dni w tygodniu, 24 godziny na dobę. Młodzi ludzie nie chcą tak pracować, więc nie garną się do sukcesji.
F.M.: Nasi rodzice - nie odbierając im wigoru - swoje już odpracowali. Ja i Mikołaj pracujemy ciężko i sumiennie. Nie jest łatwo, ale rozwój daje ogromną satysfakcję.
M.M.: Każdy ma swój sposób pracy, różne zdolności i przyzwyczajenia. Nie nam oceniać innych. Ja i Ferdynand mieliśmy to szczęście, że mogliśmy wybrać własną drogę. Nie ma co się żalić, trzeba robić swoje. Zresztą w biznesie jest tak, że w pewnym momencie pracuje się więcej, by później można było pracować mniej. Najważniejsze jednak, by pracować mądrze.
Czy jako współpracownicy odnajdujecie się równie dobrze co jako rodzina? Usłyszałem ostatnio historię pewnego startupu założonego przez małżeństwo. Jego founderzy zdradzili mi, że jeśli partner czegoś „nie dowozi”, to drugie kryje go przed resztą zespołu.
R.M.: Startup to jednak coś innego, bo to z reguły małe podmioty zaczynające najczęściej w mieszkaniu, łatwo więc o pomieszanie życia zawodowego z prywatnym, co często rodzi wiele trudnych sytuacji. Nigdy nie pracowałem „od do”, więc ja akurat nie mam z tym problemu. Wręcz przeciwnie - więcej wymagam od ludzi, których znam, ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę z ich możliwości i umiejętności.
Porozmawiajmy więc o waszej ofercie. Próbujecie połączyć jakość premium z dostępnością i cenami nie premium. Jaki macie na to pomysł?
R.M.: To może wydawać się trudne, ale wszystko zależy od podejścia. Jest wiele wspaniałych produktów dostępnych powszechnie, a nie w ofercie prestiżowych delikatesów. Kiedy paprykarz zrobiony z ziemniaków staje się produktem premium? Dla fanów kawioru czy trufli pewnie nigdy, jednak wciąż może być absolutnie doskonałym daniem. Jeśli "premium" oznacza najbardziej ekskluzywne i najdroższe produkty z całego świata, to w żadnym wypadku nie jesteśmy "premium".
F.M.: Tu warto przypomnieć, że tata zawsze był ponad podziałami i takie podejście nam wpajał, dlatego nie próbujemy być produktem ekskluzywnym, lecz inkluzywnym. Chcemy sprzedawać ludziom dobre rzeczy w przystępnej cenie.
O jakiej skali mówimy?
M.M.: O skali ogólnopolskiej, a to wymaga bardzo dużych obrotów. Będziemy stale rozwijać portfolio o kolejne kategorie, zwłaszcza te, w których widzimy luki.
Na przykład?
F.M.: Oferta Makłowicz i Synowie na starcie była już dość szeroka. Stawiamy jednak na ciągły rozwój, dlatego właśnie rozszerzyła się o kilka nowych produktów wegetariańskich. Kolejne nowości, mamy nadzieję, już w przyszłym roku.
Jakie macie przemyślenia po pierwszych miesiącach działalności firmy? Tak wyobrażaliście sobie prowadzenie własnego biznesu?
M.M.: Choć nasze pierwsze produkty trafiły do sklepów zaledwie w czerwcu, to opinii jest już bardzo dużo. Część rzeczywiście dotyczy produktów sygnowanych naszym nazwiskiem, ale spora część odnosi się też personalnie do Roberta Makłowicza i jego synów.
R.M.: To jest znak naszych czasów - każdy może wszystko skomentować na portalach i w mediach społecznościowych.
To źle? Przecież jest pan beneficjentem tych czasów.
R.M.: Nie mówię, że to złe czasy - po prostu są inne. Czy oczekiwałbym cenzury w sieci? Absolutnie nie. Jest wspaniale tak jak jest, choć trzeba sobie zdawać sprawę także z zagrożeń. Mnie akurat pozytywnie zaskoczyła relatywnie niewielka ilość hejtu, zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż sukces innych często drażni.
Panie Robercie, to na zakończenie - nie brakuje panu czasem tego okresu "przedinternetowego", kiedy był pan gwiazdą weekendów w Telewizji Polskiej?
R.M.: Zupełnie nie. Mentalnie czuję się teraz o dwadzieścia lat młodszy.