Kefirowa gorączka
W kolejce do Biofermu ustawiały się kilometrowe kolejki. / Fot. Agencja Gazetaz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 4/2024 (103)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Zapłacić trzeba 8 mln starych zł (na dzisiejsze 800 zł). W zamian dostaje się starter, czyli zestaw, w którego skład wchodzi 10 foliowych torebek, 10 gumek recepturek i 10 saszetek z tajemniczym proszkiem. Do tego bawełniana szmatka o wymiarach 30 na 30 cm i szczegółowa instrukcja wydrukowana na kredowym papierze. Samemu trzeba kupić 1 l mleka, wsypać do niego otrzymany wcześniej proszek, zwany aktywatorem, postawić w domu w ciepłym miejscu i czekać, aż po kilku dniach powstanie z tego granulkowata masa. Na koniec trzeba ją jeszcze tylko osuszyć i odnieść do biura Biofermu położonego w zabytkowej Szarej Kamienicy przy krakowskim Rynku Głównym. Za białkowy susz dostaje się zwrot kaucji i drugie tyle jako zarobek.
Elegancka ulotka dołączona do startera nie pozostawia wątpliwości, że chałupnicza produkcja białkowej masy to czysty zysk. Z 10 starterów tygodniowo można zarobić 16 mln. Chętnych do tego, by zrobić interes życia, nie brakuje. Rok 1993 to czas ogromnego bezrobocia i topniejących przez inflację lokat bankowych. Szefowie Biofermu przekonują, że granulki to interes zupełnie czysty i pewny, sprzedają go w końcu nie byle gdzie, bo do szwajcarskich koncernów kosmetycznych.
Skoro pieniądze leżą na ulicy, to dlaczego się po nie nie schylić? W ciągu czterech miesięcy – od lata do października 1993 r. – w kolejkę do biura Biofermu ustawia się 27 tys. Polaków. Niektórzy pożyczają pieniądze od rodziny, inni poświęcają oszczędności życia. Ponieważ prowizję dostaje się też od każdego przyprowadzonego kandydata na hodowcę białka, znajomi zaczynają masowo namawiać znajomych. Ci, którym się udaje ściągnąć najwięcej osób, otrzymują tytuł „niezależnego konsultanta ds. marketingu”.
Substancja białkowa, nazywana popularnie „kefirkiem” lub „serkiem”, rośnie sama, nie trzeba jej stwarzać specjalnych warunków. Wystarcza zwykła kuchnia w bloku i kilka plastikowych kubków, do których wlewa się pomieszane z proszkiem mleko. Zapach, lekko mdły, trochę nieprzyjemny, ale w gruncie rzeczy da się wytrzymać.
Przyrost winogron
Klientów przybywa w tempie geometrycznym. W Biofermie nazywają to „przyrastaniem winogron”. Do biura dosłownie walą tłumy emerytów, rencistów i drobnych ciułaczy rozentuzjazmowanych wizją łatwego i szybkiego wzbogacenia. Dochodzi nawet, jak za komuny, do handlu miejscami kolejkowymi. Po kilku tygodniach powstaje osiem filii firmy w różnych miejscach Polski. – W czerwcu podpisywaliśmy po kilka, kilkanaście umów dziennie. Ale już po miesiącu ludzi opanował szał. Stojących w kolejce po zakup aktywatora było tylu, że blokowali chodniki w najbliższej okolicy. Tylko nieliczni ograniczali się do pobrania pieniędzy. Przeważająca większość zamiast pieniędzy brała kolejną porcję aktywatora i jeszcze kolejną – będzie wspominał po latach były pracownik krakowskiej centrali spółki. – Pracowaliśmy po 16 godzin na dobę, a i tak niektórzy ludzie odchodzili z kwitkiem – dodawał.
W październiku 1993 r. w krakowskiej hali Wisły odbywa się wielka gala zorganizowana dla producentów i akwizytorów. Najlepsi odbierają nagrody w postaci poloneza albo malucha, nieco gorsi – dostają dżinsowe spodnie. Tomasz Wróblewski, właściciel Biofermu, chwali się ze sceny planami rozbudowy przedsiębiorstwa.
I tylko jakoś nikt nie pyta, jaki sens ma płacenie ludziom za to, że wsypią proszek do mleka i kilka dni trzymają tę miksturę w domu.
Kopalnia złota
Takiego pytania z całą pewnością nie zadaje sobie Kazimierz Świtoń zaangażowany w kefirowy biznes z całego serca. W PRL był znanym działaczem opozycji demokratycznej, w III Rzeczypospolitej zasłynął głównie z antysemickich wypowiedzi i kuriozalnej obrony krzyża na oświęcimskim żwirowisku. Teraz inwestuje w hodowlę kefiru własne pieniądze, na przystąpienie do interesu namawia też innych.
Wkrótce do grona drobnych ciułaczy dołączają „grube ryby”, które kupują nawet po kilka tysięcy białkowych zestawów. Firma musi nawet wprowadzić ograniczenia dla producentów – w myśl nowych zasad jeden człowiek może wziąć maksymalnie 10 zestawów do produkcji „serków”. Ale zaradni i tak obchodzą tę barierę. Na łatwy pieniądz daje się skusić nawet Instytut Ochrony Środowiska Polskiej Akademii Nauk w Zabrzu, który próbuje w ten sposób podreperować swój szczupły budżet. – Powiedziałem dyrektorowi Instytutu, że wygląda mi to na porządny interes. Prosiliśmy znajomego profesora z Krakowa, by sprawdził na miejscu firmę. Zadzwonił i powiedział: „to jest kopalnia złota”. Instytut był w trudnej sytuacji, postanowiliśmy wpłacić te 80 tys. – opowiada w prasie pracownik zabrzańskiego PAN-u. On i jego koledzy podobno nawet sprawdzili, czy do produkcji kosmetyków rzeczywiście się używa przetworów na bazie mleka. Okazało się, że tak.
Sam Wróblewski udziela po jakimś czasie wywiadu, w którym mówi: – Gdy powstał pomysł, gdy zdecydowałem się na jego realizację, nie przypuszczałem, że firma tak szybko zacznie się rozwijać, a nawet pączkować w filie. To w pewnym momencie zaczęło mnie przerastać, ale czułem, że dam sobie z tym radę. Mam doświadczenie w prowadzeniu interesu, od dziesięciu lat zawsze pracowałem na własne konto, jestem po liceum, po pomaturalnej szkole samochodowej.
Działalność zawieszona
Pod koniec października całe to eldorado pryska jak bańka mydlana. Do siedziby Biofermu wchodzi bowiem krakowski sanepid i nakazuje zamknięcie interesu. Powodem jest brak dokumentacji dotyczącej składu proponowanego preparatu. Tysiące przerażonych klientów firmy rusza do jej kas, chcąc odzyskać swoje pieniądze, ale odchodzą z kwitkiem. Kilka dni później wszystkie placówki przedsiębiorstwa zostają zamknięte. Na drzwiach wisi kartka: „Zgodnie z nakazem sanepidu zawieszamy działalność spółki”.
Po kilku dniach jak kamień w wodę przepada też Tomasz Wróblewski, szef Biofermu. Później się okaże, że właśnie w tych dniach sprzedał swoje udziały w firmie fikcyjnej osobie posługującej się skradzionym paszportem wystawionym na nazwisko Johanna Bernharda Waldingera. Pieniądze z polskiego konta Biofermu zostały w ten sposób przetransferowane do banków w Liechtensteinie, Kanadzie i w Hiszpanii. W sumie ponad 8 mln dol.
Przedstawiciel Państwowego Zakładu Higieny w rozmowie z „Przekrojem” mówi: – Gdy idzie o masę białkową wyprodukowaną przez ludzi, to nie nadaje się ona ani do żywości, ani do kosmetyków. Może być jedynie spożytkowana jako dodatek do pasz. Co prawda Bioferm twierdzi, że miała ona podlegać dalszej obróbce technologicznej, ale jakiej, nie wiemy. W każdym razie masa białkowa produkowana w domach nie może być składnikiem kosmetyków.
Biznes międzynarodowy
Mechanizm oszustwa prokuraturze udaje się ustalić dopiero po roku śledztwa. Okazuje się, że Wróblewski to drobny biznesmen, który wcześniej miał szwalnię zatrudniającą zaledwie dwóch pracowników. Specjalizowali się w szyciu krawatów. Z przemysłem kosmetycznym nie miał nigdy nic wspólnego, nigdy też nie robił interesów w Szwajcarii.
Pomysł na biznes, wraz z programem komputerowym umożliwiającym zarządzanie dystrybucją aktywatorów, przywiózł do Polski fin Harry A. Cichymi wspólnikami Wróblewskiego byli dwaj Polacy, którzy jeszcze w latach 70. wyjechali na Zachód, a konkretnie do Sztokholmu: Kazimierz P. i Bogdan A. Ten ostatni podawał się podobno za fotografa Madonny, co w latach 90. robiło nad Wisłą ogromne wrażenie. Na pewno miał dobrze prosperujący zakład fotograficzny w stolicy Szwecji.
Pomysł, żeby oszukańczy interes oprzeć na nieco naiwnych dorobkiewiczach oparty był na psychologii. Podobnie jak zasada, że jeden producent może zainwestować maksymalnie w 10 zestawów. Słusznie uznano bowiem, że ludzie są w stanie się pogodzić z utratą jednej czy dwóch pensji i nie będą walczyć do upadłego o odzyskanie takiego długu.
Podobno za pomocą programu komputerowego obliczono, kiedy należy przerwać biznes, będący w istocie klasyczną piramidą finansową. Działalność miała być zamknięta mniej więcej po czterech miesiącach, bo to zwykle moment, gdy zaczynają się pierwsze poważne wątpliwości ze strony klientów, ale jeszcze cały mechanizm nie jest prześwietlony. Dokładnie wtedy Bioferm zostaje zamknięty przez sanepid. Przypadek?
W chlewie i w piwnicy
W 1995 r. przebywający już wtedy za granicą Wróblewski udziela telefonicznego wywiadu dziennikarce „Przekroju”. – Nie tyle się ukrywam, co muszę chronić swoje życie – tłumaczy. – Chcą mnie zamordować. Grożono mi rosyjską mafią, podpaleniem, pobiciem, podobnie jak moim rodzicom. Ale owszem, w pewnym sensie ukrywam się przed aresztowaniem. Nie uciekłem z kraju z walizkami pieniędzy, nie mam zamiaru przez resztę życia przed wszystkimi się chować. Jeśli więc skompletuje odpowiednią dokumentację, sam się zgłoszę do prokuratury. Za miesiąc, dwa – zapowiada. Na uwagę dziennikarki, że polskie prawo nie pozwala na chałupniczą produkcję składników do kosmetyków, rzuca bez skrupułów: – Skoro mieliśmy je wysłać za granicę, to wszystko było w porządku. Wtedy by już nikogo nie obchodziło, kto i co w chlewie czy piwnicy przetwarza.
Kilka miesięcy później do Kazimierza Świtonia dociera kaseta wideo z nagranym przesłaniem Wróblewskiego. – Chciałem zapewnić jeszcze raz, że nie oszukałem państwa i nigdy nie miałem zamiaru tego zrobić – przekonuje przedsiębiorca, występujący na tle białej ściany uniemożliwiającej ustalenie, gdzie się w tej chwili znajduje. Założyciel Biofermu proponuje, by domowi producenci białka przejęli od niego licencję na wytwarzanie „serka” i kontynuowali biznes na własny rachunek. – Recepty i specjalne technologie są przekazane. Mam nadzieję, że nic nie przeszkodzi w produkcji, a nasze spotkanie nastąpi już niedługo. Odpowiem na wszystkie pytania – deklaruje biznesmen. Winą za krach interesu obarcza, oczywiście, sanepid.
Świtoń najwyraźniej mu wierzy. Nie robi na nim wrażenia nawet odkrycie policji, że zrobiony w chałupniczych warunkach „serek” nie trafiał wcale do Szwajcarii, lecz zalegał w plastikowych beczkach w chłodni wynajętej od Igloopolu na krakowskim Zabłociu. Analiza chemiczna aktywatorów wykazała, że to najzwyklejszy szczep bakterii masowo wykorzystywany w produkcji jogurtów i serów. Mimo to polityk zakłada Stowarzyszenie Producentów Domowych, do którego błyskawicznie zapisuje się 10 tys. osób poszkodowanych przez Bioferm. Przekonuje, że winę za ich krzywdę ponosi nie Wróblewski, lecz polskie państwo, które nie chce, by uczciwi Polacy się wzbogacili.
Porwanie pod Paryżem
Inna grupa poszkodowanych również postanawia wziąć sprawy w swoje ręce, choć w nieco inny sposób. Na początku listopada 1993 r. kilku producentom białka ze Śląska udaje się ustalić, że Wróblewski przebywa u rodziców w podkrakowskim Kryspinowie. Wzywają policję, ale ta przyjeżdża na sygnale i płoszy ukrywającego się biznesmena. Udaje mu się uciec przez okno. Po latach jeden z funkcjonariuszy powie, że prawdopodobnie jego koledzy wcale nie chcieli schwytać poszukiwanego.
Kilku najbardziej zirytowanych klientów Biofermu poszukuje Wróblewskiego za pomocą firmy windykacyjno-detektywistycznej. Znajdują go w 1995 r. pod Paryżem. Dziennikarz „Rzeczpospolitej” informuje: „Tomasz Wróblewski z Krakowa, twórca spółki Bioferm, poszukiwany przez Interpol i kilkanaście tysięcy wierzycieli, którym jest winien co najmniej 405 mld starych zł, został porwany we Francji. Informacje te potwierdza policja francuska i polska (sprawą zajmuje się m.in. KWP w Krakowie). Porywacze żądają od rodziny 600 tys. marek niemieckich okupu, grożą, że go zabiją, z rozmów telefonicznych wynika, iż już został pobity”.
Pośrednikiem w rozmowach między porwanym a porywaczami miał być detektyw Krzysztof Rutkowski. Wróblewskiemu udaje się jednak wtedy zbiec. – Gdy go widziałem, był brudny, pobity i przerażony – zrelacjonuje po latach w „Gazecie Wyborczej” Rutkowski. Podobno biznesmen za wszelką cenę nie chce wracać do Polski. Ostatecznie udaje mu się porywaczom uciec. Przy okazji wychodzi na jaw, że posługuje się wystawionym przez polskiego konsula w Wiedniu paszportem na nazwisko „Tomasz Wrabski”. Cała sytuacja nie uspokaja złych emocji wśród poszkodowanych. Jakiś czas później jeden ze współpracowników Wróblewskiego zostaje pobity i okradziony, po wypadku decyduje się na wyjazd z Polski. Podejrzewa się, że napadu dokonały ofiary Biofermu.
Chilijski trop
Tymczasem oficjalne śledztwo od początku wydaje się zmierzać w absurdalnym kierunku. Prokuratorzy dostają na przykład polecenie przesłuchania wszystkich poszkodowanych, w sumie ponad 20 tys. osób. Ludzie ci, rzecz jasna, nic nie wnoszą do postępowania – wszystko, co wiedzą o Biofermie, pochodzi z ulotek i krótkich wizyt w siedzibie firmy przy okazji odbierania aktywatorów i odnoszenia wyprodukowanego białka. Prawie w ogóle nie szuka się natomiast samego Wróblewskiego. Wiele lat później okaże się, że nawet nie wydano za nim międzynarodowego listu gończego. Zdaniem Witolda Gadowskiego, jednego z dwóch (obok Wojciecha Czuchnowskiego) dziennikarzy śledczych, którzy od początku tropili aferę, to nie przypadek. Twierdzi on, że w Biofermie pracowała m.in. żona jednego wysokich oficerów policji, który zakończył swoja karierę na jednym z najwyższych stanowisk w Komendzie Głównej Policji. – Tomasz Wróblewski działał w powiązaniu z wojskowymi służbami specjalnymi i był po prostu chroniony przed ujęciem – przez ludzi FOZZ – napisze po latach.
Od czasu do czasu pojawiają się niepotwierdzone informacje, że Wróblewski jest gdzieś widziany. Raz na wyścigach samochodowych w Paryżu czy Monte Carlo, innym razem na plaży w hiszpańskiej Maladze. Ktoś miał go też rozpoznać na meczu we Wrocławiu.
Przez pewien czas wydaje się, że policjanci trafiają na twardy trop. W 2005 r. w Chile powstaje firma Fermex zbudowana niemal dokładnie na tej samej zasadzie co Bioferm. Tam białkowy susz kosztuje jednak 500 dol. Podobnie jak w Krakowie Fermex niespodziewanie zawiesza działalność, a tysiące ludzi zostaje bez pieniędzy. Oszustką okazuje się obywatelka Francji, która wcześniej, na podobnej zasadzie, namawiała Peruwiańczyków do hodowli w domu grzybów. Śledztwo wykazuje, że ta sama osoba już w latach 80. podobny „mechanizm biznesowy” zastosowała w Belgii. W lutym 2009 r. prasa informuje, że jej współpracownikiem był Wróblewski i że właśnie został aresztowany w Chile. Okazuje się jednak, że trop jest błędny, podobno aresztowanemu robiono nawet testy DNA.
Ostatecznie za kratki trafia tylko jeden z dyrektorów Biofermu. – Byłem bity przez współwięźniów, wlewali mi fekalia do jedzenia. Jak tylko trafiłem do aresztu, słyszałem wrzaski: „Przyszedł Bioferm!”. Skąd więźniowie o tym wiedzieli? Nietrudno się domyślić. Miałem myśli samobójcze, odmawiałem jedzenia. Wypuścili mnie na wolność na podstawie opinii biegłego psychiatry. Cała ta sprawa zrujnowała mi życie. Straciłem zdrowie i w ogóle możliwość zarobkowania – opowiadał w rozmowie z dziennikarzem. Przekonywał, że był płotką, kozłem ofiarnym.
Post scriptum
W 1998 r. prokuratura uzna, że śledztwo w sprawie Biofermu należy zawiesić do czasu schwytania prezesa Biofermu. Problem w tym, że Tomasza Wróblewskiego nigdy nie uda się odnaleźć. W 2008 r. jego sprawa ostatecznie się przedawni. Teoretycznie nic mu już w Polsce nie grozi, ale on i tak się nie zdecyduje na powrót do kraju.
Więcej możesz przeczytać w 4/2024 (103) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.