Zanurzeni w języku
Fot. Shutterstockz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 7/2017 (22)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Regularne chodzenie miesiącami na zajęcia do szkoły językowej i nauka z podręcznika rzadko bywają efektywne, nawet gdy ma się na to dużo wolnego czasu. Tym bardziej więc warto się zainteresować metodami jakby skrojonymi dla zabieganego człowieka.
Zacznijmy od tego, że eksperci zgodnie nawołują, by, niezależnie od wyboru metody, nie traktować nauki języka obcego jako czynności odizolowanej od innych aktywności życiowych. Natomiast gorąco polecają podejście konwersacyjne. Hanna Komorowska, wybitna metodyczka, podkreśla w nim znaczenie otoczenia się obcą mową, choćby w czasie lekcji. Powitanie, polecenia, wszelka wymiana zdań powinna się odbywać w nauczanym języku. Przechodzenie na polski to ciężki grzech, bo wybija z trybu pracy odpowiednie partie mózgu. Podejście konwersacyjne kładzie też nacisk na zwroty potoczne i wspólną rozmowę, a nie na naukę formalnej strony języka. Wszak polszczyznę też poznawaliśmy poprzez codzienne jej przyswajanie, a nie przez naukę struktur gramatycznych czy wyizolowanych z kontekstu słówek.
W spotęgowany sposób podejście to kontynuuje metoda „immersji językowej” polegająca na całkowitym zanurzeniu się w obcym środowisku językowym. Odchodzi się tu od konwencjonalnych lekcji na rzecz „otoczenia się obcą mową” w stopniu maksymalnym. Metoda ta narodziła się w latach 60. w Kanadzie, gdzie anglojęzyczne dzieci uczono niektórych przedmiotów po francusku. Spędzając tak dużą część dnia w odmiennym środowisku językowym, bardzo szybko zaczynały się w nim swobodnie poruszać, mimo że w ogóle nie miały zajęć z francuskiego.
Nieocenioną zaletą immersji jest łatwość, z jaką nasz mózg na nią reaguje. Na start dobrze jest czytać w obcym języku wiadomości, oglądać filmy, słuchać piosenek czy audiobooków. Nawet jeżeli nie wszystko zrozumiemy, mózg przestawi się wówczas na „tryb chłonięcia”, przyswajając sobie często występujące zwroty i konstrukcje zdań. Ludzki umysł jest bardzo plastyczny i gdy jest taka konieczność, bez problemu uaktywnia ukryte umiejętności – co zapewne potwierdzi każdy, kto, będąc w obcym kraju, nie miał żadnej możliwości rozmawiania z rodakami.
Metoda ta najlepiej działa, gdy mamy już pewną bazę językową, jakieś podstawowe obycie. Niestety, Polacy mają tu trochę pod górkę, co częściowo wynika z przestarzałego sposobu nauczania języków obcych w naszych szkołach. Dysponują dużą wiedzą podręcznikową, znają gramatykę, trudne zwroty, lecz brak im płynności pozwalającej na nawiązanie zwykłej rozmowy.
Angielskie wioski
Oczywiście najlepszym sposobem na „otoczenie się obcą mową” jest samotny, dłuższy wyjazd do anglojęzycznego kraju, ale nie zawsze jest to możliwe. Nieraz poleca się także zagraniczny obóz językowy, z zamieszkaniem u miejscowej rodziny – ale to też często nie wchodzi w grę. Pojawiło się jednak u nas rozwiązanie, które trochę taki wyjazd zastępuje: – Pomyśleliśmy, by odwrócić ten mechanizm i przywieźć to środowisko do nas – mówi Michał Żak, współzałożyciel szkoły językowej Angloville. Trwające około tygodnia obozy językowe tej szkoły kosztują ok. 4 tys. zł i odbywają się w specjalnie do tego celu wynajętych, oddalonych od miasta hotelach. Grupa wyjazdowa składa się zwykle w połowie z polskich kursantów, a w połowie z tzw. native speakerów pochodzących z różnych części świata. Wyjazdy nie mają typowo szkoleniowej formy, można je raczej określić jako „wakacje językowe”, przy czym obowiązuje całkowity zakaz mówienia po polsku. W języku Szekspira rozmawiamy, kąpiąc się w basenie, grając w ping-ponga i wykonując wszystkie inne czynności. – Staramy się wydobyć z ludzi umiejętności, które są w nich ukryte – mówi Żak, podkreślając, że głównym problemem jego klientów nie jest nieznajomość angielszczyzny, tylko nieumiejętność prowadzenia swobodnej rozmowy.
Angloville werbuje lektorów głównie w ośrodkach przyznawania certyfikatów TEFL, uprawniających do nauczania angielskiego. – Chcemy, żeby pochodzili z różnych krajów świata, reprezentowali różne akcenty i grupy społeczne. Uczący się ma okazję zapoznać się z językiem codziennym, który często różni się od swej książkowej formy – wyjaśnia Żak.
Mimo wakacyjnej atmosfery, wyjazdy mają swój ścisły harmonogram, którego podstawą są rozmowy jeden na jeden z native speakerem. Zaskakująco skutecznym zabiegiem okazała się rotacja miejsc przy stole podczas wspólnych posiłków. – Staramy się, by za każdym razem obok siebie siedziały inne osoby. Sprawiamy, że ludzie muszą się ze sobą zapoznawać. Uczy to nawiązywania tzw. small talk, zaczynania rozmowy z kimś nowym – wyjaśnia Żak. W przypadku wyjazdów zagranicznych umiejętność przełamania nieśmiałości, zagadania do kogoś, bywa niezbędna.
Potrzeby kursantów są rzecz jasna różne. Niektórzy jeżdżą na obozy, żeby intensywnie podszlifować język, inni zaś pragną przygotować się do konkretnych zadań, np. do negocjacji czy prezentacji biznesowej. – Prowadzimy symulacje rozmów negocjacyjnych, klienci wraz z lektorami przygotowują też prezentacje na wybrany temat – opowiada Żak, którego szkoła cieszy się już dużą popularnością także poza Polską. Założona zaledwie sześć lat temu, działa dziś w sześciu krajach, m.in. na Węgrzech i w Irlandii, a ostatnio próbuje zawojować Francję i Włochy.
Językowy Uber
Intensywne kursy przynoszą bardzo dobre rezultaty, jednak dla utrzymania uzyskanej na nich płynności językowej potrzebne jest potem regularne używanie angielszczyzny. Tu nowatorskie rozwiązanie oferuje serwis Tutlo.pl, istniejący od 2015 r. W pewnym sensie to taki „językowy Uber”. Klient, wykupiwszy pakiet lekcji angielskiego, może w każdej chwili, przez specjalną aplikację, połączyć się z kimś z bazy lektorów szkoły, która liczy kilkadziesiąt osób z całego świata. Dla zapracowanego przedsiębiorcy jest to duży atut – angielski może szlifować w ulicznym korku, w domu czy w poczekalni u lekarza. Oczywiście istnieje wiele innych świetnych szkół językowych, są znakomici lektorzy do prowadzenia konwersacji, ale nie są w tak elastyczny sposób dostępni. Damian Strzelczyk, współzałożyciel i prezes Tutlo.pl, wspomina, że pomysł stworzenia tego serwisu wziął się z osobistych doświadczeń. – Chcieliśmy się uczyć języków, ale nasz napięty grafik często nie pozwalał na umawianie się z korepetytorem, nieraz przekładaliśmy zajęcia, traciliśmy regularność nauki, a przez to kontakt z językiem – mówi. Stąd pomysł „mobilnego lektora” dostępnego w każdym momencie (również w środku nocy, bo baza rozmówców obejmuje też osoby z Australii czy USA). Standardowo rozmowa z nim trwa ok. 20 min, a jej temat jest dowolny. Co prawda możemy być czasem zmuszeni do czekania na wolnego native speakera, lecz jak zapewnia Strzelczyk, zazwyczaj nie dłużej niż przez parę minut.
– Nasza baza lektorów rzadko obejmuje profesjonalnych nauczycieli, bo wbrew pozorom, często nauczają oni mniej skutecznie, dostosowują się poziomem do odbiorcy, spowalniają mowę, tłumaczą. Wolimy, by język rozmówców był jak najbardziej naturalny – opowiada Strzelczyk.
Podobnie jak w przypadku Angloville, i tutaj ważna jest różnorodność interlokutorów. Niektórzy są swoistymi gwiazdami, jak np. pewna emerytowana pielęgniarka z USA, z którą bardzo lubią rozmawiać polscy lekarze. Był też klient, który jadąc na rozmowę kwalifikacyjną, postanowił połączyć się z lektorem – z zawodu rekruterem. Po kilkunastu minutach konwersacji rozruszał się na tyle, że bez problemu przeszedł do swobodnej rozmowy ze swoim, jak się potem okazało, przyszłym pracodawcą.
Oprócz zwykłych konwersacji Tutlo oferuje również specjalne programy nauki języka. Klient dostaje materiały dostosowane do swego poziomu i pożądanego profilu (np. angielski biznesowy, techniczny itd.). Lektor, z którym się akurat łączy, otrzymuje na panelu swojej aplikacji informację o jego postępach w nauce i przerabianym właśnie materiale, dzięki czemu może się do tego dopasować. Wykupiony pakiet lekcji można wykorzystać w dowolny sposób – rozłożyć go na parę miesięcy albo uwinąć się z zadaniem w tydzień.
Metody e-learningu, w rodzaju tego proponowanego przez Tutlo, są jednak wciąż mało popularne. Według raportu Ambient Insight stanowią tylko 8 proc. światowego rynku nauki języków obcych. Co ciekawe, w dziedzinie tej przodują Azja i Ameryka Południowa, co prezes Tutlo tłumaczy rozmiarem tamtejszych metropolii i czasem, który ich mieszkańcy spędzają w korkach. U nas ten rynek dopiero raczkuje, lecz, patrząc na rozwój „ekonomii współdzielenia”, można się spodziewać, że będzie rósł.
Angielski to nie wszystko
W przypadku innych języków mechanizmy nauki wyglądają podobnie, choć naturalnie im bardziej obca mowa podobna jest do naszej, tym łatwiej nam ją chłonąć. W przypadku języków odleglejszych, takich jak chiński, japoński czy w Europie węgierski, skuteczność metody immersyjnej jest odpowiednio niższa.
Warto też wiedzieć, że nauczenie się danego języka to klucz do lepszego przyswojenia kolejnego – tak jest choćby w trójkącie francuski-włoski-hiszpański: poznanie jednego z nich to połowa sukcesu w nauczeniu się dwóch pozostałych.
W świecie biznesu czy turystyki króluje oczywiście angielski, więc nic dziwnego, że jego nauczanie stanowi ponad 90 proc. światowego rynku szkół językowych. Mimo to, jadąc do jakiegoś kraju, warto przyswoić sobie przynajmniej kilka podstawowych lokalnych zwrotów, które pozwolą przełamać pierwsze lody i zdobyć sympatię gospodarzy. Sami wiemy, jak przyjemnie jest, gdy obcokrajowiec umie coś powiedzieć po polsku (o ile nie jest to stek przekleństw). A takich podstawowych zdań można się nauczyć w kilka godzin.
Angielski skutecznie
Zanurzenie się w języku – bezwzględnie unikamy rozmawiania po polsku.
Konwersacja z różnorodnymi lektorami, mówiącymi w różny sposób, często na zasadzie „jeden na jeden”.
Rozmowa w potocznej, używanej na co dzień angielszczyźnie.
Regularne powracanie do języka przy każdej możliwej okazji, szczególnie do rozmowy w nim.
Więcej możesz przeczytać w 7/2017 (22) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.