Nowe technologie – najlepszy przyjaciel podróżnika
Nowy Jork, fot. materiały własneMinione wakacje były szczególne. Po tym, jak pandemia zniweczyła moje wyjazdowe plany, wreszcie udało mi się spełnić największe (no, może poza poznaniem Michaela Jordana) marzenie – wraz z najlepszymi przyjaciółmi udaliśmy się na dwutygodniowy wypad do Nowego Jorku. Wypiliśmy mrożoną kawę ze Starbucksa w Central Parku, obejrzałem na żywo mecz NBA, a nawet spotkaliśmy Pamelę Anderson, która grała główną rolę w broadwayowskiej interpretacji musicalu „Chicago”. Wspomnienia zostały wspaniałe, choć przygotowania do podróży nie były wcale takie łatwe...
Nim skutecznie dopiąłem walizkę podróżną, musiałem zmierzyć się z dwoma poważnymi wyzwaniami: dobraniem odpowiednich ciuchów oraz przygotowaniem czegoś na wzór technologicznego zestawu przetrwania. To pierwsze było koniecznością, wszak po Piątej Aleji nie wypada spacerować w dresie. Druga kwestia okazała się jeszcze istotniejsza – chciałem robić mnóstwo zdjęć, wrzucać InstaStory (np. ze śniadania w przydrożnej knajpie, gdzie pancakes podawała kelnerka zwracająca się do nas per „honey”!), a także na bieżąco chwalić się najbliższym, co udało się zwiedzić.
Ubrania? Tu obyło się bez problemów: jedna koszula (to na spektakl na Broadwayu), dwie lepsze bluzy, kilkanaście t-shirtów, no i – jak w tym słynnym memie – kilka zapasowych par bokserek. Wszystko udało się ładnie zmieścić w walizce, choć przy składaniu koszulek musiała wesprzeć mnie mama.
Później było jednak nieco trudniej...
Podróż za jeden uśmiech
Dalekie podróże - zwłaszcza, gdy mamy ograniczone miejsce na bagaż – to zawsze wyzwanie pod kątem sprzętu, który powinniśmy spakować. Zrezygnować z aparatu cyfrowego, by zabrać ze sobą Instaxa do robienia klimatycznych zdjęć? Czy jeden powerbank na pewno wystarczy? A może warto upchnąć w walizce dodatkową ładowarkę lub słuchawki? Jak czytamy na blogu ExpressVPN, każdy powinien dostosować swój zestaw technologicznego przetrwania do własnych potrzeb.
Jakie były moje potrzeby?
Pojemny powerbank. W ciągu dwutygodniowego pobytu zrobiliśmy na piechotę – uwaga, to nie żart! – prawie 180 km. Gdzie tylko się dało – spacerowaliśmy, a jedynie w dalsze okolice dojeżdżaliśmy metrem (które w Nowym Jorku jest dosyć, ekhm, specyficzne). Tak jak wtedy, kiedy udaliśmy się do Harlemu, żeby zobaczyć słynny Rucker Park, czyli miejsce, gdzie swoje pierwsze rzuty do kosza oddawali tacy zawodnicy jak Kevin Durant, Wilt Chamberlain czy Kareem Abdul-Jabbar. Podczas całodziennego dreptania, bez dostępu do gniazdka, powerbank jest koniecznością. Bo – jak piszą autorzy na wspomnianym już blogu ExpressVPN – ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujesz w podróży to całkowite rozładowanie baterii w smartfonie.
Mnie powerbank wręcz uratował życie. No, może trochę przesadziłem, ale na pewno udało się zrobić kilkadziesiąt zdjęć więcej.
Karta SIM prepaid. Internet w USA jest strasznie drogi. Naprawdę straaaaasznie. Jako że rodzinie chciałem wysyłać filmiki częściej niż co wieczór, musiałem zaopatrzyć się w przedpłaconą kartę SIM z dostępem do internetu. Takiej karty akurat nie zebrałem ze sobą z Polski – kupiłem ją dopiero po przylocie do Nowego Jorku, za to nie byle gdzie, bo na Times Square – natomiast później, co oczywiste, miałem ją cały czas przy sobie. Jeśli technologiczny zestaw przetrwania, to tylko z czymkolwiek umożliwiającym stały dostęp do sieci.
Przejściówka do ładowarki. Zrealizowanie tego punktu jest akurat zasługą przyjaciół, którzy dzień przed wylotem uświadomili mnie, że w Stanach Zjednoczonych nie naładuję telefonu za pomocą europejskiej ładowarki – potrzebuję do tego odpowiedniego adaptera (później tę niewiedzę powtórzyłem podczas wylotu do Manchesteru na koncert Liama Gallaghera, ale to już materiał na zupełnie inny artykuł...).
Jasne było, że kilkanaście godzin przed podniesieniem się Dreamlinera z pasa startowego warszawskiego lotniska to za mało, by zamówić przejściówkę przez internet. Uratował mnie natomiast dawny znajomy, który za paczkę amerykańskich słodyczy, pożyczył mi swój adapter. Te kupiłem, oczywiście, w Trader Joe’s. Nabyłem też torbę z logo tej sieci, siostra teraz nosi w niej książki.
Instax. No dobra, choć otwarcie przyznaję, że niespecjalnie kręcą mnie wywołane fotografie, w gruncie rzeczy lubię sobie coś powiesić nad łożkiem czy biurkiem w pracy. Do walizki zapakowałem też oldschoolowy aparat fotograficzny, który może nie jest niezbędnym elementem zestawu technologicznego przetrwania, za to dzięki niemu spacery po nowojorskich parkach sprawiały jeszcze więcej frajdy! Jeśli chcecie zobaczyć mnie odpoczywającego w Central Parku, zapraszam do mojego pokoju – mam na ścianie naprawdę ładną antyramę.
Pendrive. Co prawda wylot do USA był moimi wakacjami, to jednak dziennikarstwo jest takim zawodem, który wymaga drobnych prac nawet podczas urlopu. Nie inaczej było w tym wypadku, choć oczywiście siedzenie przed komputerem ograniczyłem do niezbędnego minimum. Na pendrivie zapisałem kilka ważnych artykułów, wieczorami – oglądając w telewizji mecze baseballa – coś tam przy nich dłubałem. Efekty? Nawet całkiem niezłe! Chyba...
Grunt to lista!
Oprócz powyższej – powiedzmy – nadregulaminowej „piątki”, zabrałem ze sobą jeszcze standardowy niezbędnik: ładowarkę, słuchawki i laptopa. Ale to taka oczywistość, iż stwierdziłem, że nie warto o niej wspominać.
Jeszcze raz powtórzę za blogiem ExpressVPN – najważniejsze to przystosować zestaw technologicznego przetrwania do własnych potrzeb. Sporządzenie listy urządzeń, które naprawdę ci się przydadzą – nieważne, dokąd zmierzasz – powinno być jedną z pierwszych czynności, jaką wykonasz przed pakowaniem.
Bo przecież nigdy nie wiadomo, kiedy spotkasz Pamelę Anderson...