Na nasz rachunek z Mateuszem Kowalczykiem: Czy jest możliwa praca w duchu hygge?

Mateusz Kowalczyk (Foodsi) i redaktor Kuba Dobroszek podczas rozmowy z cyklu "Na nasz rachunek"
Mateusz Kowalczyk (Foodsi) i redaktor Kuba Dobroszek podczas rozmowy z cyklu "Na nasz rachunek" / Fot. Kuba Dobroszek
Jeśli ostatnie letnie wieczory, to tylko przy smacznym jedzeniu i w dobrym towarzystwie. Zapraszamy na kolejną odsłonę cyklu „Na nasz rachunek”!
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 10/2024 (109)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Szkoda, że tak rzadko tu bywam” – pomyślałem, spacerując po Browarach Warszawskich, czyli jednym z modniejszych obecnie stołecznych miejsc spotkań. Ma fajny klimat, w sam raz na letnie posiadówki. Dlaczego w wakacyjne wieczory wybierałem do tej pory duszniejsze lokale?!

Do kolejnego odcinka „Na nasz rachunek” zaprosiliśmy Mateusza Kowalczyka, współtwórcę Foodsi, z dwóch powodów. Po pierwsze, jego startup jest najszybciej rozwijającym się foodtechem w naszym kraju, zdecydowaliśmy więc, że warto poznać przyczyny tego sukcesu. Po drugie, od dawna obserwuję Mateusza na Instagramie, więc wiem, że ma świetne rozeznanie w dobrych knajpach.

Mateusz wybiera Baken, lokal utrzymany w prostym skandynawskim stylu, pełen drewna, dizajnerskich dodatków i sztuki. Przychodzę kilka minut przed czasem i rozsiadam się na zewnątrz - poza moim zajęte są raptem dwa stoliki. Niby wrześniowy wieczór, ale wciąż przyjemnie ciepło.

- Dlaczego akurat Baken? – pytam Mateusza, kiedy odrobinę spóźniony dociera na miejsce. Ma na sobie biały T-shirt z logo Foodsi i czarne spodnie dresowe Adidasa.

- Zgodnie z dewizą tego miejsca - Simple as f*uck - tu właśnie tak jest. Prosto i smacznie. Bardzo kopenhaski klimat, a ja w Danii spędziłem kilka lat życia. Talerzyki, pieczywko, dizajn – wszystko jest bliskie temu, czego doświadczałem w Skandynawii. Poza tym można tu zjeść zarówno coś większego, jak i mniejszego – założyłem, że będziesz bardziej głodny ode mnie, bo ja jestem na pudełkach – odpowiada.

- Skandynawia kojarzy mi się z hygge. Slow life jakoś mi do ciebie nie pasuje – zauważam.

- Życie przedsiębiorcy to nieustanne pasmo wyzwań – ciągle coś się dzieje, zawsze brakuje zasobów, rąk do pracy, a ambicje tylko rosną. Niedawno przyszła mi do głowy refleksja, że praca foundera to przede wszystkim umiejętność rozwiązywania problemów. Kiedy coś działa, zespół nie potrzebuje twojej interwencji, ale gdy pojawia się problem, to właśnie ty stajesz się osobą, która bierze odpowiedzialność na siebie. Dlatego początki są tak trudne - na starcie spotykasz się niemal wyłącznie z porażkami, co potrafi wyczerpać i zniechęcić. Zauważyłem, że przez to zarówno ja, jak i inni founderzy często mamy trudności z docenianiem samych siebie – naszych wysiłków i osiągnięć, które, mimo trudności, wciąż popychają nas do przodu.

Biorę menu do ręki i niemal od razu wiem, że zamówię hot doga. Mateusz ma większy problem z wyborem, dopytuje kelnera o danie, które będzie lekkie i fajnie wyjdzie na zdjęciu. Decyduje się na sałatkę z serem stracciatella i pomidorkami, a do posiłku dobiera wino bezalkoholowe.

- Warszawa jest naprawdę świetna pod kątem oferty gastro – mówi, kiedy czekamy na zamówienie. – Mamy niezły komforcik, jest różnorodnie. Ostatnio zresztą moja dziewczyna zachęca mnie do tego, żeby jeść uważniej – skupiać się na smaku, teksturze, zapachu. Taki mindful eating.

- To znaczy?

- Wiesz, potrafię już ocenić, czy prosecco jest wygazowane, a pomidorki świeże.

- Odkryłeś ostatnio jakąś fajną knajpę?

- Tyle ich odkrywam, że trudno wskazać mi konkretną. Uwielbiam Typikę na Kolejowej, która również jest bardzo kopenhaska - wszystko w bieli i cemencie. Jestem też ogromnym fanem Pizzaiolo, mają naprawdę niespotykane wersje pizzy. Z czystym sumieniem daję im 10/10.

Od dojenia krów do własnej spółki

Założenie naszego spotkania było takie, że w zasadzie nie chciałem pytać o nic konkretnego. Interesowało mnie właściwie tylko jedno…

- Mateusz, skąd ty się właściwie wziąłeś? – pytam, kiedy kelner przynosi jedzenie. BTW, Baken to bardzo sympatyczna obsługa, propsujemy.

Nim mój rozmówca złapał drive na robienie przedsiębiorczych rzeczy, studiował prawo. Ale – jak słyszę – wyłącznie na przeczekanie i by sprostać aspiracjom rodziców. – To oczywiście nie jest tak, że oni chcieli dla mnie źle, w końcu adwokat wydaje się świetnym, stabilnym zawodem. Sądzę jednak, że nasz kraj produkuje zbyt wielu prawników – mówi Mateusz. I dodaje: - Mam mnóstwo znajomych, którzy ukończyli te studia i nie są zbytnio zadowoleni, bo żeby zarabiać naprawdę duże pieniądze, musisz być po prostu świetny w tym, co robisz.

- To nie jest przesadnie odkrywcze.

- Niby tak, ale wiesz – konkurencja sprawia, że bariera wejścia też jest wyjątkowo wysoka. Kończysz wymagające pięcioletnie studia, a w pierwszej pracy parzysz kawę, zamiast brać udział w poważnych sprawach.

Mateusz dociągnął do trzeciego roku studiów. Jak mówi, nie był asem, choć stykał się z obszarami, które faktycznie go interesowały: prawo rzymskie, prawo Unii Europejskiej, może trochę logika.

– Nie pamiętam momentu, w którym zainteresowałem się sceną startupową, jednak szybko złapałem bakcyla. Śledziłem wszystkie możliwe informacje, a tacy ludzie jak Wojtek Sadowski (współzałożyciel Packhelp – red.) czy Tytus Gołas (CEO Tidio - red.) byli dla mnie idolami. Punktem zwrotnym, dzięki któremu jestem w obecnym miejscu, było poznanie Darka Żuka. Nie ma w tym ani trochę przesady – stwierdza.

Po rzuceniu uczelni, wraz z Kubą Fryszczynem – późniejszym współzałożycielem Foodsi, z którym zna się od podstawówki – wyjechał do Danii, gdzie pracował w lokalnych restauracjach. To było w zasadzie jego pierwsze zetknięcie się z problemem, jaki zaczął rozwiązywać pod brandem Foodsi.

Relacja z co-founderem jest warta osobnego akapitu. – Mniejsze lub większe biznesy rozwijaliśmy w zasadzie od zawsze. Sprzedawaliśmy m.in. gry mobilne oraz kursy online. Kiedyś ściągnęliśmy z Chin 100 plecaków, które następnie próbowaliśmy sprzedać w Polsce – niestety się nie udało, a plecaki ostatecznie oddałem jednemu z domów dziecka w Warszawie – wspomina.

- Twój najbardziej absurdalny pomysł na firmę? – dopytuję.

- Może nie wymienię pomysłu, ale robiłem różne dziwne rzeczy. Kiedyś w wakacje pracowałem u rodziców na plantacji świerków – mój tata jest rolnikiem, ma całe ranczo. Wszystkich kuzynów zagoniłem do roboty! Kilka tygodni ręcznego plewienia świerków, bo przecież żadna porządna maszyna nie przejedzie wśród takich małych drzewek.

– Dajesz dalej.

– Ponad dwa miesiące doiłem krowy w Niemczech. Okres po maturze – najdłuższe wakacje w życiu – a ja zamiast imprezować, spędziłem je w oborze za granicą. I to dosłownie, bo mieszkaliśmy kilka metrów od niej. Trzy osoby obsługiwały na zmianie 1200 krów. Pracowałem dwa razy po dziewięć godzin na dobę, z przerwami na jedzenie i kilka godzin snu. Trzy dni i trzy noce pracy, a później jeden dzień i jedna noc odpoczynku. Ciekawe, ile tysięcy kroków robiłem na dobę… – wspomina Mateusz.

Z Niemiec wrócił z ok. 20 tys. zł, co było astronomiczną kwotą jak na ówczesnego nastolatka. Za zarobione pieniądze opłacił studia, kupił też telefon.

- Nie mogę powiedzieć, że superchętnie garnąłem się do takiej ciężkiej, fizycznej pracy, ale jestem bardzo wdzięczny moim rodzicom, że kazali mi pracować choćby przy tych świerkach, bo dzięki temu szybko zrozumiałem, że chcę być w pełni niezależny. Sądzę, że etos ciężkiej pracy w dużym stopniu wyniosłem z domu, chociaż nigdy niczego mi nie brakowało – wspomina startupowiec.

All in

Foodsi jest startupem pomagającym w walce z marnowaniem żywności (ale nie tylko, bo w aplikacji można już kupić także boxy np. z kwiatami, kosmetykami czy cateringami) w duchu zero waste. Spółka stworzyła platformę, która pozwala lokalom oraz sklepom sprzedawać nadwyżki – dzięki niej klienci mogą nabyć produkty, płacąc nawet 25 proc. ceny wyjściowej.

Tym, co cenię w Foodsi, jest społeczny odbiór aplikacji. To jeden ze startupów, którego rozwiązanie nieraz przewija się w mediach społecznościowych – nie ma już miesiąca, kiedy któryś znajomy nie wrzuciłby w relacji na Instagramie zdjęcia z uratowanym dzięki Foodsi jedzeniem. Nawet na drzwiach kawiarni pod moim blokiem wisi naklejka z hasłem startupu: „Tu się nie marnuje”.

- Czy startując z Foodsi, miałem wizję zbudowania szybko rosnącej firmy, zatrudniającej kilkadziesiąt osób i budującej aspiracje do globalnego rozwoju? Zupełnie nie – mówi Mateusz. – Na początku była to dla mnie zabawa, później projekcik, który przeistoczył się w projekt wymagający dorzucenia pewnej ilości pieniędzy. W końcu poczułem, że włożyliśmy w niego tak dużo czasu i serca, że szkoda byłoby tak po prostu odpuścić. Kiedy zauważyliśmy, że wszystko nam się zepnie finansowo, skoczyliśmy na głęboką wodę i weszliśmy all in.

Misyjność od początku jest w DNA Foodsi, ale Mateusz otwarcie mówi, że firma nie powstała z myślą o tym, by uratować świat. – W pewnym momencie okazało się, że problem, jaki rozwiązujemy – na którym możemy zarobić pieniądze – da się połączyć z robieniem czegoś dobrego dla świata, więc poszliśmy w tym kierunku i czuję, że jest to autentyczne. Wydaje mi się, że koniec końców każdemu przedsiębiorcy chodzi o to, by w jakimś stopniu zmienić świat.

Początki były – jak to w każdej opowieści o startupach bywa – trudne. – Kiedy szedłem z propozycją wdrożenia naszej usługi np. do piekarni, to odbijałem się od ściany, bo źle sprzedawałem naszą ideę. „Przecież my nie marnujemy jedzenia” – słyszałem w odpowiedzi. Naprawdę długo pracowaliśmy nad budową sprzedażowych skillsów czy stworzeniem odpowiedniej strategii – wspomina Mateusz.

Z pierwszym dopiętym dealem kojarzy mu się przede wszystkim zmęczenie.

– Długość procesu, choć zakończonego sukcesem, tylko pokazywała, jak mało jeszcze umiemy, jak wielu rzeczy nie dopracowaliśmy – dodaje.

Oj dane, dane

Foodsi – jak to obrazowo ująłem podczas spotkania – w krótkim odstępie czasu dostało dwukrotnie po ryju. Po dynamicznych wzrostach w Polsce pojawiła się zagraniczna konkurencja – cios pierwszy. Kiedy startup się podniósł, nadszedł cios drugi

– pandemia. Jak tłumaczy Mateusz, w jej wyniku obroty spółki spadły o 70-80 proc., wycofał się także jeden z inwestorów.

- Kiedy patrzysz na te sytuacje z perspektywy czasu, to jak myślisz, dlaczego przetrwaliście?

- Pandemia? Spoko, normalna sprawa! – zaczyna z uśmiechem startupowiec. Później jednak poważnieje. – A tak serio, to było bardzo ciężko: musieliśmy zwolnić większość pracowników, drastycznie ścięliśmy koszty, pojawiło się zwątpienie. Wzięliśmy się jednak w garść, zoptymalizowaliśmy koszty, a także poprawiliśmy strategię i oto jesteśmy.

- I oto jesteście w zajebistym miejscu.

- Zajebiste miejsce dopiero przed nami. Rośniemy w satysfakcjonującym tempie, ale nie mogę powiedzieć, że ostatnie miesiące były sielanką, wręcz przeciwnie.

Jak słyszę, w tym roku startup optymalizując koszty, sfocusował się na efektywnej analizie danych, retencji, budowaniu procesów i strategii. – Seria A przed nami, bo pomimo optymalizacji utrzymaliśmy nieprzeciętne wzrosty. Liczę, że pozyskanie top tier inwestora pozwoli nam powalczyć o większą pulę.

- W Polsce czy za granicą?

- I tu, i tu. Wiemy, jak zdobyć nowe rynki, ale to nie jest tak, że od tego zależy nasze być albo nie być.

Dane, dane, network effect i jeszcze raz dane – analityka oraz efekt sieciowy to jedne z ważniejszych tematów przewijających się w tej rozmowie.

Milczenie

- Jak ci się wydaje – jakim jesteś szefem? – pytam, kiedy kończymy posiłek. Choć kelner kilkukrotnie dopytuje, czy czegoś nie potrzebujemy, nie domawiamy dodatkowych dań.

- Z Kubą tworzymy mieszankę wybuchową – ja jestem tym bardziej podpalającym co-founderem, on wszystko kalibruje.

- W jakim sensie podpalającym?

- Mówię, w którym kierunku powinniśmy zmierzać, w jakim tempie. A Kuba kalibruje kierunek tak, żeby precyzyjnie dotrzeć do celu.

Mateusz twierdzi, że jest wymagający. Nie lubi bullshitu, ale jednocześnie potrafi odpowiednio docenić. W Foodsi pracuje się w modelu office first, bo zdaniem co-founderów tak najlepiej zbudować jakość i wysoką produktywność. Praca zdalna jest natomiast możliwa kilka razy w miesiącu.

- Poza tym wydaje mi się, że jestem bardzo szczerym szefem, który pozostawia sporo przestrzeni zaufanym osobom. Uczę się delegować i robię to coraz lepiej, choć nie zawsze dobrze znoszę feedback. I nie chodzi mi o to, że nie słucham. Po prostu wkładam całe serducho w to, co robię i czasem mogę zwyczajnie nie zauważyć, że popełniam błąd albo czegoś nie dostrzegam. Cieszę się, że mam wokół osoby, którym zależy na mnie i na tym, co tworzymy, i potrafią mi czasem otworzyć oczy na szerszą perspektywę. To wspaniałe, że mam wokół siebie taki team – podsumowuje.

- Wskazówki związane z byciem liderem?

- Dam ci jedną: milczenie to bardzo ważna rzecz.

GOAT

- Załóżmy taką sytuację… W tym samym momencie może się spotkać z tobą Robert Lewandowski lub najbardziej topowy inwestor na świecie. Kogo wybierasz?

- Pfff, oczywiście, że Roberta Lewandowskiego, bo jest najlepszym polskim piłkarzem w historii. A inwestora mogę przyprowadzić do siebie ciężką pracą.

Mateusz jest wielkim fanem piłki nożnej, a zwłaszcza FC Barcelony. No cóż, nie każdy jest idealny… Sam o sobie mówi, że z dużą dozą prawdopodobieństwa jest jednym z najbardziej zagorzałych kibiców Blaugrany - oglądał na żywo ostatnie El Clásico Andresa Iniesty w barwach klubu (po boisku wciąż biegali Leo Messi i Cristiano Ronaldo), a nawet rozegrał też mecz na głównej płycie boiska Camp Nou.

- Myślę, żeby wkrótce wybrać się na jakiś mecz Ligi Mistrzów. Może do Dortmundu? Nie byłem nigdy na meczu tamtejszej Borussi – zastanawia się.

Z drugiej strony Mateusz nie jest typem kibica fanatycznie zaślepionego ukochanym klubem. Tego akurat miałem nie pisać, ale w trakcie spotkania zdradził mi, że ostatnio przypadkowo zaczął nucić hymn Realu Madryt, bo był wcześniej na finale Superpucharu w Warszawie, więc melodia jakoś tak się wkręciła.

- Chciałbym też pojechać na Anfield, na mecz Liverpoolu. Podobno to ostatni sezon przed wyburzeniem San Siro, więc warto byłoby też wybrać się do Mediolanu, żeby poczuć klimat tego kultowego obiektu. Kocham piłkę nożną w każdej postaci – podsumowuje z uśmiechem.

Choć, oczywiście, obecnie na pierwszym miejscu pozostaje wylot do Miami i zbicie piątki z Leo Messim, który w tamtejszej drużynie prowadzi obecnie swój „Last Dance”. 

Founder's life

- Dokąd jedziesz? Może cię podrzucę – proponuje Mateusz, kiedy wstajemy od stolika.

- Mokotów, najchętniej przy Metrze Wierzbno.

- No to dawaj, akurat jadę w tamtym kierunku!

- To wspaniale, wreszcie dowiem się, czym jeżdżą ci odnoszący sukcesy polscy founderzy.

Czym? Po prostu uznajmy, że nie każdy fragment tego spotkania chcemy upubliczniać. Tak jak paru innych wątków, jakie pojawiły się przed spotkaniem i po nim.

Cóż, być może nie wszystko może odbywać się w duchu hygge.

My Company Polska wydanie 10/2024 (109)

Więcej możesz przeczytać w 10/2024 (109) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ