Nieznane wody mnie kuszą
Fot. Sebastian Sięborz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 10/2017 (25)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Jerzy Gudejko tak wspomina swoje biznesowe początki: – Latem, kilka miesięcy wcześniej, brałem udział w dużym filmie kręconym na Rzeszowszczyźnie. Nikomu się wtedy nie śniło o telefonach komórkowych, a reżyserzy czy producenci kontaktowali się z aktorami głównie poprzez teatry, w których ci pracowali, bo nie każdy miał przecież telefon w domu. Co jednak zrobić, gdy jest się na takim odludziu, a w teatrze prawie nikogo nie można zastać, bo wszyscy wyjechali na wakacje? Doszedłem do wniosku, że przydałaby się firma, która nawet w takiej sytuacji umiałaby się skontaktować z aktorem, miałaby wszelkie namiary do niego, jego rodziny, przyjaciół, znajomych...
Także sam Gudejko zaczął odczuwać potrzebę powierzenia swoich spraw zawodowych komuś, kto umiałby się nimi zająć. Odpowiednio by go zachwalał, pokazywał mocne strony, polecał, komu trzeba. – Pamiętajmy, że chwalenie się nie było wtedy w dobrym tonie. Uznałem jednak, że nie byłoby źle, gdyby ktoś robił to za mnie.
Kłopot polegał na tym, że nikogo takiego jeszcze wtedy w Polsce nie było. Właśnie „kłopot”, bo – jak opowiada Gudejko – najpierw trzeba było mocno przekonywać rynek, że taki byt, jak agencja aktorska, jest u nas w ogóle potrzebny. Jako świeżo upieczony jej założyciel spotykał się z powszechnym zdziwieniem. Słyszał: „Po co nam agent? Są przecież drudzy reżyserzy, którzy mają zeszyty, a w nich wycięte z gazet zdjęcia aktorów i telefony do nich. I wszystko działa”.
Czy duży może więcej?
Z czasem jednak, tym bardziej że właśnie zmienił się ustrój, coraz więcej ludzi filmu – reżyserów, producentów, aktorów (tych przekonać było najłatwiej) – dostrzegało plusy agencji. W ciągu dwóch lat środowisko się do niej przyzwyczaiło. Zresztą sprzyjała jej sytuacja rynkowa. Produkcji, które stwarzały okazje do poszukiwania aktorów, było coraz więcej. W latach 90. pojawiły się też na potęgę reklamy, co radykalnie poszerzyło pole działania agencji. Nagle dołączyły seriale, najpierw „W labiryncie”, a potem całe ich mnóstwo. Po nich przyszła kolej na sitcomy, a następnie na telenowele dokumentalne, w których często chodzi o to, żeby kręcić jak najtaniej, dlatego producenci szukają aktorów niezawodowych. Do tego wszystkiego trzeba jeszcze dopisać przeróżne międzynarodowe koprodukcje.
To tworzy rynek i nic dziwnego, że z czasem pojawiła się na nim spora konkurencja. Nie wszystkim się udaje. Takie agencje, jak Praxis czy Star System, wystartowały, gdy rywalizacja dopiero raczkowała, prawie w tym samym momencie, co projekt Jerzego i Grażyny Gudejków, ale nie przetrwały próby czasu. Potem ruszyły następne, z których część funkcjonuje do dziś. Firmy te ustalają terminy nagrań swoich klientów, negocjują w ich imieniu warunki umów, promują artystów itd. Na rynku jest ich może nawet kilkadziesiąt (w tym kilkanaście, które najbardziej się liczą) i – jak same deklarują – reprezentują od kilkudziesięciu do blisko tysiąca artystów każda. Część z nich opiekuje się także epizodystami, statystami, aktorami nieprofesjonalnymi lub dziecięcymi.
Na stronie agencji Gudejków można znaleźć informacje o ok. 3 tys. osób (300 aktorach, 50 modelach i modelkach oraz 2,5 tys. aktorów nieprofesjonalnych). To duża siła, choć niektórzy twierdzą, że mniejsze firmy bywają skuteczniejsze, bo reprezentując niewielu podopiecznych, lepiej ich znają i mają więcej czasu dla każdego z nich. – Słyszałem o tej teorii – przyznaje Gudejko. – Myślę jednak, że można znaleźć argumenty i za tą, i za dokładnie odwrotną tezą, że skuteczniejsza jest duża agencja. Jako firma reprezentująca kilkuset profesjonalnych aktorów jesteśmy atrakcyjniejsi dla reżyserów, producentów, a przez to także dla naszych podopiecznych. Gdyby tak nie było, nie przetrwalibyśmy tak długo na rynku jako tak duży podmiot.
Wyzwanie i przygoda
Inna sprawa, że Gudejkowie stale poszukują nowych pól do działania. – Tak było np. z modelkami – wspomina Jerzy. – W pewnym momencie okazało się, że film zaczyna potrzebować pięknych dziewczyn, przy czym wcale nie musiały to być aktorki zawodowe, tylko wręcz nastolatki. Zainteresowaliśmy się tym i bardzo szybko zareagowaliśmy na tę nową potrzebę rynku. To był strzał w dziesiątkę.
Ale nie wszystkie biznesowe projekty państwa Gudejków wypalały. – Próbowaliśmy, i to aż dwa razy, uruchomić agencję, która reprezentowałaby artystów operowych. Za każdym razem kończyło się klapą.
Nie pomogło nawet to, że menedżerką została znająca to środowisko córka jednego z najbardziej znanych polskich śpiewaków operowych. Jaki był powód niepowodzenia? Było ich zapewne kilka. Po pierwsze, okazało się, że chodzi o zupełnie inny rynek, bardziej międzynarodowy. – Być może zabrakło też osobistego zaangażowania mojego i żony, zabrakło czasu, aby zająć się kontaktami z teatrami operowymi na świecie – przyznaje dziś Gudejko. Coś w tym jest, że pańskie oko konia tuczy.
– Tamto fiasko, choć niemiłe, nie było jednak bardzo bolesne. Mieliśmy znacznie większą i dotkliwszą wpadkę, która bardzo dużo nas kosztowała.
Stanęli wtedy na progu bankructwa. – Zaangażowaliśmy się w produkcję pięknego musicalu. Nie był to pierwszy nasz projekt tego typu, choć na pewno znacznie większy niż wcześniejsze. Tym razem grało ponad 20 aktorów i aktorek, wcześniej najwyżej ośmioro, zaangażowaliśmy orkiestrę. O porażce zdecydowało kilka elementów, między innymi... zły tytuł – wspomina Jerzy. Zainteresowanie spektaklem, w porównaniu do ponoszonych kosztów, było zbyt małe i musical szybko zszedł z afisza. – Ale jeszcze wrócimy z tym projektem, pod innym tytułem. Już go nawet mam. To będzie „Ostatnie love story PRL-u”.
Nie wyszła im także podjęta kilkanaście lat temu próba wyprodukowania serialu. Powstały dwa pilotażowe odcinki, ale żadna telewizja nie chciała go kupić. – Mogłem dojść do wniosku, że nie należy brać się za to, na czym się za dobrze nie znam. Jednak ja nie postępuję zgodnie z tą zasadą. Nowe, nieznane wody wciąż mnie kuszą, wciąż staram się na nie wypływać. Wtedy wyzwanie jest większe, a przygoda ciekawsza.
Te porażki, poza tym, że biznesowo pouczające, pozwoliły też małżeństwu Gudejków przygotować się na to, że nie każde odważne działanie musi się skończyć sukcesem. Są ostrożniejsi, ale nadal nie boją się ryzyka. – Dziś wiemy po prostu, że porażki są wliczone w biznes, tak samo zresztą jak w sztukę.
Więcej możesz przeczytać w 10/2017 (25) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.