Pani od butów
Fot. materiały prasowez miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 6/2016 (9)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
W dzisiejszych czasach trudno o większy banał niż historia młodej pracowniczki korporacji, która wcześnie zaczyna karierę i szybko dochodzi do wysokiego, dobrze płatnego stanowiska. Po czym uznaje, że to jednak nie dla niej. Że to, co sprawiało kiedyś frajdę, dziś równa się poczuciu wypalenia i uwięzienia w kieracie.
Historia powstania Wosh Wosh wymyka się tym stereotypom. – Pracowałam przez pięć lat w agencji reklamowej. Bardzo lubiłam swoją pracę i nawet przez myśl mi nie przeszło coś tak radykalnego, jak porzucenie stałej, dobrze płatnej posady – opowiada Martyna, absolwentka dziennikarstwa na UW.
Wszystko się zmieniło, kiedy stwierdziła, że para jej ulubionych zimowych zamszowych butów najlepsze czasy ma już za sobą. Nie uśmiechało jej się rozstanie z nimi i zaczęła szukać sposobu, by przedłużyć ich żywotność. – Nie miałam czasu ani pojęcia, jak się tym zająć. Rozglądałam się za firmą, która mogłaby mi pomóc. Nie znalazłam takowej. To mnie zainspirowało, by na własną rękę znaleźć informacje, jak się czyści i odnawia buty – opowiada.
Temat ją błyskawicznie wciągnął. – Nigdy nie naprawiałam obuwia. Może raz wymieniałam fleki, ale żadnych innych skomplikowanych rzeczy nie robiłam. Wiedzę nabyłam dzięki całej masie poradników i artykułów, które pochłonęłam. Byłam także na szkoleniu u szewca, który wytłumaczył mi, czego z butami nie można robić, co można i jak się je powinno naprawiać – wspomina Martyna. Kiedy już opanowała technikę, zaczęło się do niej zwracać wielu znajomych, którzy mieli podobny problem, jak wcześniej ona. I wtedy zapaliła jej się lampka. Powiedziała sobie: „No trudno, stawiam wszystko na jedną kartę”.
Klęska urodzaju
Aforyzm Novalisa mówi, że „początki zawsze są niezręczne”. Nie inaczej było i tym razem. Jednak z zupełnie innych powodów niż zwykle. O ile bowiem startujące małe firmy borykają się nieraz z brakiem klientów, o tyle Wosh Wosh musiała sobie poradzić z ich nadmiarem.
Martyna się tego nie spodziewała. – Przed rzuceniem pracy przygotowałam sobie taki minibiznesplan. Zakładał przyjęcie w pierwszym miesiącu skromnej liczby 10 par butów. Tymczasem nadeszło ich aż 300.
I zaczęły się problemy. Po pierwsze, logistyczne. Właścicielka Wosh Wosh miała do dyspozycji tylko swoje niewielkie mieszkanie. W dodatku jej współlokatorem był pies. Jednak najciężej było poradzić sobie z nagłym nawałem pracy. Jak to ujmuje Martyna, zaczął się płacz i zgrzytanie zębów. – Musiałam „na wczoraj” znaleźć ludzi do pomocy, przede wszystkim szewca.
Co nie oznacza, że już wcześniej nie pomyślała, iż wsparcie fachowca będzie niezbędne. Przeciwnie, przez kilka miesięcy szukała odpowiedniego kandydata. Takiego, który „wiedziałby, co to są air maxy”. Innymi słowy, zechciałby naprawiać adidasy i trampki. Było to jednak o tyle trudne, że większość szewców jest już zaawansowana wiekowo. Dopiero po pewnym czasie udało się znaleźć kogoś, kto wcześniej pracował przy produkcji podobnego obuwia i znał niemal każdy model takich butów.
Jednak pierwszy szewc wycofał się zaraz na początku, bo stwierdził, że to nie dla niego. A par do naprawy przybywało. O ile w pierwszym miesiącu było ich 300, to w kolejnym napłynęło już 1000.
Brakowało pracowników. – To nie jest tak, że ktoś przychodzi z ulicy i odnawia buty. Przy takiej pracy absolutne minimum to 2-tygodniowe szkolenie. No i nie chciałam dawać butów klientów pierwszej lepszej osobie, która mogłaby je zniszczyć – mówi Martyna.
W efekcie powstał gigantyczny zator i opóźnienia. Na swojej stronie internetowej firma Wosh Wosh zapewniała klientów, że na swoje obuwie będą czekać dwa, trzy tygodnie. Zamieniło się to jednak w dwa, trzy miesiące. – To był najcięższy okres. Codziennie musiałam wyjaśniać ludziom, że ich buty nie są, niestety, jeszcze gotowe. Problemem była też płynność finansowa. Naprawdę trzeba było bardzo dużo środków, żeby to wszystko skleić do kupy – wspomina Martyna.
List z Paryża
To jednak przeszłość. Teraz Wosh Wosh to już nie małe mieszkanko oraz strona www i profil na Facebooku. Firma, która ruszyła w czerwcu ubiegłego roku, dziś ma dwa lokale. Jeden w Warszawie, w klimatycznej okolicy mostu Poniatowskiego, a drugi w Łodzi i zatrudnia 15 osób, w tym dwóch szewców, z których jeden mówi, że Martyna jest „cudotwórcą”. Ona sama deklaruje, że Wosh Wosh jest w stanie przywrócić blask 95 proc. dostarczonego do odświeżenia obuwia (kto nie wierzy, może sprawdzić zdjęcia „przed” i „po” na jej stronie). Są to zresztą dziś nie tylko trampki, ale także buty eleganckie, skórzane, zamszowe, szpilki, a nawet... torebki. – Często panie przynoszą je do nas, błagając o pomoc. Zazwyczaj torebki są z takich samych materiałów co buty, więc tu też jesteśmy w stanie coś zdziałać.
Pytana o swój największy sukces, odpowiada bez wahania, że to, iż jej firma nadal istnieje i w dodatku zarabia. – No i jest jeszcze kwestia tego, że teraz udzielam wywiadu. To też jest bardzo miłe – uśmiecha się. Za powód do dumy uważa również fakt, że wiele sklepów z markowym obuwiem poleca ją swoim klientom jako sprawdzoną firmę.
Ponadto do Wosh Wosh zgłasza się coraz więcej klientów z zagranicy. Niedawno do Martyny napisały nawet dwie osoby, które chciałyby utworzyć filie jej zakładu w Paryżu i w Wiedniu.
Jednak młoda przedsiębiorczyni koncentruje się na razie na rynku rodzimym. Myśli o otwieraniu kolejnych punktów w polskich miastach. Po Łodzi następnym celem jest Trójmiasto. W perspektywie rysuje się profesjonalna anglojęzyczna strona dla zagranicznych klientów. To jednak na razie mglista przyszłość. Z powodów radosnych, bo, jak zauważa Martyna, „wiąże się z dodatkową pracą, a tej na razie i tak mamy bardzo dużo...”.
Więcej możesz przeczytać w 6/2016 (9) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.