Wywrócić się z godnością
© Shutterstockz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 5/2016 (8)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Na razie za wcześnie, by jednoznacznie orzec, jak ustawa Prawo restrukturyzacyjne działa w praktyce – obowiązuje przecież dopiero od 1 stycznia. Wystarczająco jednak długo, aby wnioski o otwarcie postępowania restrukturyzacyjnego złożyła cała grupa firm. Teraz wypada czekać, by się przekonać, jakie owoce wydały wszczęte postępowania (najczęściej sanacyjne).
Choć w chwili powstawania tego artykułu danych statystycznych jeszcze nie było, za sprawą obowiązków informacyjnych dotyczących spółek publicznych mogliśmy się dowiedzieć, że do połowy marca z dobrodziejstw nowej ustawy skorzystało sześć firm, które wprowadziły do obrotu na giełdzie akcje lub obligacje (jeden przypadek). Co symptomatyczne, część z nich odwlekała decyzję o rozpoczęciu postępowania do 1 stycznia. Wcześniej wnioski dotyczyłyby bowiem otwarcia procedury upadłości z możliwością zawarcia układu. Teraz zaś wszelkie czynności egzekucyjne wobec firmy są po prostu zawieszane. W dwóch przypadkach wierzyciele wycofali złożone wcześniej wnioski o ogłoszenie upadłości, umożliwiając spółkom rozpoczęcie procedury sanacyjnej. Wygląda więc na to, że i firmy, i ich wierzyciele wierzą w skuteczność nowego prawa.
Teoria i praktyka
Jako pierwsza wniosek o otwarcie postępowania sanacyjnego złożyła Dayli Sp. z o.o. zarządzająca siecią drogerii o tej samej nazwie. Należy do notowanego na giełdzie Kerdosu (dawniej Hygienika), którego główny akcjonariusz – Kamil Kliniewski – po dwóch latach mydlenia oczu inwestorom informacjami o rzekomo dobrej kondycji Dayli i inwestycjach za granicą (sieć drogerii Meng w Luksemburgu), sprzedał swoje akcje i zostawił spółkom długi. Dayli udało się namówić bank ING do prolongaty spłaty kredytu obrotowego do końca grudnia, a 5 stycznia uciekła wierzycielom pod parasol ochronny, jakim jest złożenie wniosku o otwarcie postępowania sanacyjnego.
Jego istotą jest bowiem wspomniane zawieszenie wszelkich czynności egzekucyjnych wobec firmy. Oprócz tego może ona odstąpić od niekorzystnych umów, zredukować zatrudnienie, sprzedać zbędny majątek. Ceną jest przekazanie kontroli nad majątkiem zarządcy sądowemu. Może nim być wyłącznie doradca restrukturyzacyjny, którego poczynania ma akceptować sędzia-komisarz. Jeśli chodzi o zakres działań, różnica w porównaniu do upadłości układowej nie jest więc duża. Syndyka zastępuje zarządca, który jest zgłaszany przez spółkę. We wniosku o rozpoczęcie postępowania musi on uprawdopodobnić fakt, że przedsiębiorstwo ma szansę na przeprowadzenie postępowania sanacyjnego. Innymi słowy, że po restrukturyzacji, w którą wlicza się układ z wierzycielami i odchudzenie majątku, będzie mogła normalnie funkcjonować.
Zarządcą Dayli została kancelaria Zimmerman Filipiak Restrukturyzacja. Wybór o tyle trafny, że mecenas Piotr Zimmerman był członkiem zespołu, który pracował nad Prawem restrukturyzacyjnym. Szybko się też okazało, że nowa ustawa nie zdążyła się jeszcze przyjąć w praktyce.
– Najtrudniejsze było przekonanie komorników, a potem banków, do zwolnienia zajętych wcześniej rachunków bankowych na podstawie nieprawomocnego jeszcze orzeczenia sądu. Czasami odblokowanie rachunków i środków, które na nich były, zabierało dwa, trzy tygodnie. To długo. W postępowaniu sanacyjnym liczy się czas. Im krócej działalność spółki jest utrudniana przez działania wierzycieli, tym większe są szanse na przywrócenie jej normalnego funkcjonowania – wyjaśnia Piotr Zimmerman i podkreśla: – Trzeba pamiętać, że bez pieniędzy nie ma restrukturyzacji.
Spółka musi mieć środki na bieżące funkcjonowanie, nawet jeśli chwilowo nie martwi się o spłatę rat kredytu. W przypadku Dayli do zapłacenia są czynsze za wynajem powierzchni, na których działają sklepy, faktury od dostawców, pensje dla pracowników, bez których przecież firma nie może działać. – Jeśli w spółce nie ma środków, o zasilenie kapitałem trzeba prosić jej właścicieli lub wierzycieli – dodaje Piotr Zimmerman.
W praktyce trudno oczekiwać, że wierzyciele sypną groszem, skoro firma już raz straciła płynność i zawiodła ich zaufanie. Pozostają więc kieszenie akcjonariuszy, którzy mają najwięcej do stracenia. Jednak właścicielem Dayli jest równie spłukany Kerdos.
Gra na zwłokę?
Oczywiście, on też ma swoich właścicieli. Urok giełdy polega m.in. na tym, że władzę w spółce mogą sprawować również mniejszościowi akcjonariusze. Po rejteradzie Kliniewskiego największym udziałowcem Kerdosu stał się Romuald Kalyciok, który na co dzień działa w branży energii odnawialnej. Sprawuje operacyjną kontrolę nad tą spółką, posiadając zaledwie 9 proc. jej akcji, kupionych za grosze. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że to pożyczkom od niego lub od kontrolowanych przez niego spółek posiadacze obligacji Kerdosu zawdzięczali to, że firma ta płaciła im odsetki przez pół roku od zmiany prezesa.
Przestała jednak w połowie marca, bo sama złożyła wniosek o otwarcie postępowania sanacyjnego. Kalyciokowi nie można się dziwić – ma tylko te 9 proc. Dokapitalizowanie Kerdosu po to, aby ten mógł uratować Dayli, byłoby prezentem dla posiadaczy pozostałych 91 proc. akcji. Lecz skoro sytuacja jest tak trudna, to czy nie należałoby raczej postawić Kerdos w stan upadłości? Sprzedanie Dayli przez syndyka być może dałoby szansę na dokapitalizowanie jej przez nowego właściciela i przeprowadzenie jej tym samym przez postępowanie sanacyjne. Kerdos zaś, pozbawiony udziałów w niej, nie miałby racji gospodarczego bytu (podobnie jak Dayli bez wypłacalnego właściciela).
To wszystko pokazuje, że składanie wniosków o otwarcie postępowania sanacyjnego, gdy szanse na znalezienie środków na dalsze finansowanie są nikłe, bardziej przypomina grę na czas i odwlekanie nieuniknionego. Co prawda postępowanie sanacyjne można zamknąć i rozpocząć procedurę upadłościową, ale zabiera to kolejne tygodnie lub miesiące, podczas których można np. upłynnić resztkę wartościowych aktywów i pozostawić spółkę z niczym. Takie praktyki często poprzedzały dotąd wnioski o złożenie upadłości. Nowa ustawa miała m.in. zapobiec wyprowadzaniu majątku, dając właścicielom nadzieję, że uda im się ocalić działającą firmę, która chwilowo straciła płynność, przeinwestowała czy z innych przyczyn znalazła się w kłopotach – lecz są one do przezwyciężenia.
– Jest niezwykle istotne, aby zarządcy składali w sądach wnioski o umorzenie postępowań sanacyjnych, kiedy tylko dojdą do przekonania, że firmy jednak nie da się uratować. Do uratowania jest za to interes wierzycieli oraz reputacja samego zarządcy – podkreśla Piotr Zimmerman.
Być może zarządcy w innych postępowaniach sanacyjnych powinni sobie wziąć te słowa do serca. Tylko w marcu wnioski o wszczęcie takich postępowań złożyły – oprócz Kerdosu – Hawe, Nanotel i Topmedical (dawniej Powszechne Towarzystwo Inwestycyjne). Firmy te łączy fakt, że wcześniej emitowały obligacje, oferując je m.in. inwestorom detalicznym. W przypadku Hawe i Topmedical przed wnioskami o rozpoczęcie sanacji wierzyciele domagali się upadłości, ale zmienili zdanie.
Krew i łzy
Nowe prawo przewiduje cztery warianty restrukturyzacji finansowej, z których postępowanie sanacyjne jest najbardziej zbliżone do upadłości układowej. W trzech pozostałych dotychczasowy zarząd może nadal sprawować kontrolę nad majątkiem spółki, co potrafi mieć niebagatelne znaczenie w przypadku firm, w których kluczową rolę odgrywają unikalne kwalifikacje.
Jedną z takich możliwości wybrał Biomed Lublin, producent leków, który porwał się na budowę fabryki frakcjonowania osocza. A właściwie na jej dokończenie – fabrykę w Mielcu zaczęto stawiać w połowie lat 90., zaś szerzej zapadła w pamięć w związku z „aferą LFO” (Laboratorium Frakcjonowania Osocza). Biomedowi chodzi o produkcję leków, które, ze względu na ich charakter, najlepiej wytwarzać na bazie krwi lokalnej populacji – stąd tak istotny jest zakład w Polsce. Dotąd nasze szpitale importowały preparaty z osocza ratujące życie chorym na nowotwory czy HIV (czyli pacjentom z obniżoną odpornością), płacąc za nie słone rachunki. Biomed zdołał jednak wyprodukować pewną partię tych leków w fabryce francuskiej, dzięki czemu ich cena dla rodzimych szpitali już spadła.
Inwestycja w Mielcu, warta 235 mln zł, zyskała 96 mln zł dofinansowania z Agencji Rozwoju Przemysłu, z czego agencja uruchomiła 30 mln. Pozostałą kwotę lubelska spółka planowała zdobyć, pozyskując inwestora finansowego oraz zwiększając swoje zadłużenie. Jednak rozmowy z inwestorem przeciągały się i pojawił się problem. Do końca roku Biomed miał rozliczyć pierwszą część dotacji z ARP, czego nie zrobił. I choć samo Ministerstwo Rozwoju wydłużyło termin zakończenia inwestycji o rok, agencja zażądała zwrotu środków. Przed 2016 r. jedynym wyjściem byłaby upadłość układowa, ale pod nowym prawem Biomed wybrał przyspieszone postępowanie układowe. Złożył wniosek i zyskał natychmiastową ochronę przed egzekucjami prowadzonymi przez wierzycieli przeciwnych propozycjom układowym. Co istotne, w tym przypadku propozycje nie zakładają redukcji zadłużenia, lecz jedynie przesunięcie w czasie jego spłaty.
Firma, nienękana przez wierzycieli, może kontynuować swą dotychczasową działalność (jest producentem popularnego w Polsce probiotyku Lakcid) i prowadzić dalsze negocjacje z inwestorem.
Blaski i cienie
I właśnie przykład Biomedu wydaje się dziś najbardziej przekonującym dowodem na to, że Prawo restrukturyzacyjne warto było wprowadzić. Dzięki niemu firma funkcjonuje, miejsca pracy zostały zachowane, a leki potrzebne pacjentom są dostarczane do aptek i szpitali.
Trudno jednak otrząsnąć się z wątpliwości, czy rzeczywiście z dobrodziejstw ustawy korzystają tylko firmy, które mają szansę na przetrwanie, a nie również te, które prowadzą z wierzycielami wyrachowaną grę na zwłokę. Obliczoną nie tylko na mamienie złudzeniami, ale też na uniknięcie odpowiedzialności za doprowadzenie spółki do upadłości po wcześniejszym wyprowadzeniu z niej wartościowych aktywów.
Więcej możesz przeczytać w 5/2016 (8) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.