Mit wszechwiedzących ekspertów

Fot. East News
Fot. East News 3
Kilka lat temu pojawił się termin „nowa normalność”, aby oddać, jak bardzo obecne globalne uwarunkowania ekonomiczne różnią się od całkiem niedawnej przeszłości, która rządziła się zupełnie innymi prawami i dla której wypracowano szereg bezużytecznych już teorii i systemów prognozowania. A wraz z tą odmiennością nadeszły nieprzewidywalność i rynkowa nerwówka rujnująca tradycyjnie skonstruowane portfele i coraz bardziej zagubionych, profesjonalnych doradców.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 1/2016 (4)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Uwaga inwestorów i ich doradców skupia się dziś na dwóch bankach centralnych: amerykańskim i europejskim. Przy czym powodem narastającego rozdrażnienia jest odmienność sytuacji obu tych kluczowych dla światowej gospodarki centrów decyzyjnych.

Bank Rezerwy Federalnej od dłuższego czasu bawi się z międzynarodowymi inwestorami w monetarną ciuciubabkę, chociaż – moim zdaniem – nie ze swej winy. Amerykańska gospodarka, obserwowana przede wszystkim przez pryzmat liczby miejsc pracy, tendencji w poziomie wynagrodzeń i napięć inflacyjnych, rzeczywiście nieustannie zaskakuje i nie sposób przez to jednoznacznie stwierdzić, czy należy utrzymać obecne stopy procentowe, czy je podnieść.

Opinia publiczna świata inwestycji pogodziła się już jednak z tym, że kiedyś w końcu nastąpi odejście od nienormalnie niskich stóp, które prowadzą do poważnych anomalii cenowych na wielu rynkach kapitałowych. Uznała też, że gospodarka USA, mimo że wciąż pracuje na stosunkowo niskich obrotach, jest wystarczająco silna, aby można było stopniowo wracać do monetarnej normalności, poczynając już od grudnia.

Na dylematy w Waszyngtonie zapewne z zazdrością spogląda Mario Draghi, szef Europejskiego Banku Centralnego, który coraz częściej obiecuje kolejną falę agresywnej stymulacji monetarnej, co w praktyce oznacza trwałość zerowych stóp procentowych i wsparcie dla rynku obligacji. Powodów do obaw o europejską gospodarkę jest bowiem wiele: od wyraźnego spowolnienia niemieckiej produkcji przemysłowej po koszty troski o nasze bezpieczeństwo.

Konsekwencją związanych z tym wszystkim oczekiwań inwestorów – oczywiście w dużym uproszczeniu – jest silny dolar na tle słabnącego euro, coraz więcej wyzwań przed gospodarkami krajów rozwijających się, ograniczone wsparcie dla rynku akcji i narastający niepokój o rynek nieruchomości. Ale tym, co nas ratuje przed paniką, przede wszystkim na rynku obligacji i przynajmniej na razie, jest dominujące przekonanie, że grudniowy wzrost stóp w USA będzie pierwszym i ostatnim (na jakiś czas) krokiem w walce o pobudzenie inflacji.

Szkopuł w tym, że (jak oceniają niektórzy) modele makroekonomiczne, na podstawie których banki centralne wciąż podejmują decyzje w kwestiach monetarnych, już dawno przestały działać. A to prowadzi do regularnie powracających pytań o faktyczne relacje pomiędzy sytuacją na rynku pracy, wzrostem gospodarczym i deflacją. Pytań, na które brakuje wiarygodnych odpowiedzi.

Mówił o tym niedawno szef Banku Łotwy, stwierdzając, że „podlewamy kamienie w nadziei, że wyrosną kwiaty”. A skoro nawet centralni bankierzy nie wiedzą, co czynią, to nie dziwmy się innym ekspertom finansowym, dla których obecna sytuacja na rynkach kapitałowych stanowi olbrzymie wyzwanie, prawdziwą mission impossible.

W tej sytuacji stosunkowo bezpieczną długoterminową okazją inwestycyjną wydaje się nadchodzący boom wielodzietności w Chinach (uwaga producenci wyrobów dla dzieci i ich publiczni akcjonariusze!), po tym, jak tamtejszy rząd zrezygnował z polityki jednego dziecka. W końcu trendy demograficzne są najbardziej przewidywalną makroekonomiczną tendencją wśród tych, które bierzemy pod uwagę w inwestorskich analizach.

To oczywiście pomysł nie dla wszystkich, a już na pewno nie dla lokalnych portfeli. Zalecam jednak, jak zawsze, poszukiwanie alternatywy dla alokacji aktywów opartej na historycznym przekonaniu, że obligacje skarbowe są bezpieczne. Tradycja najlepiej sprawdza się w jadalni!

Na koniec smutna historia z ważnym dla inwestorów morałem. 11 września 2001 r., tuż po zamachu na WTC, leciałem z Genewy do Pragi. W samolocie było trzech pasażerów. Reszta uznała, że latanie stało się zbyt niebezpieczne. Potem, przez wiele miesięcy, świat powoli dochodził do swojej wcześniejszej normy.

Terroryzm tak osiąga swój cel, paraliżując nasze racjonalne działania. Przesadny strach obezwładnia też bardzo często nasze decyzje inwestorskie, gdy na rynkach są turbulencje, przez co jedynie narasta w czasie koszt utraconych korzyści. Dlatego proponuję wszystkim, by odwiedzili Francję. Pomożemy opuszczonym przez turystów paryżanom, a sobie – jako inwestorom – udowodnimy, że stać nas na racjonalne decyzje, wolne od emocjonalnego balastu.

My Company Polska wydanie 1/2016 (4)

Więcej możesz przeczytać w 1/2016 (4) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie